Budynek Q. David Baldacci. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: David Baldacci
Издательство: PDW
Серия: Ślady Zbrodni
Жанр произведения: Ужасы и Мистика
Год издания: 0
isbn: 9788327160423
Скачать книгу
56

      Rozdział 57

      Rozdział 58

      Rozdział 59

      Rozdział 60

      Rozdział 61

      Rozdział 62

      Rozdział 63

      Rozdział 64

      Rozdział 65

      Rozdział 66

      Rozdział 67

      Rozdział 68

      Rozdział 69

      Rozdział 70

      Rozdział 71

      Rozdział 72

      Rozdział 73

      Rozdział 74

      Rozdział 75

      Rozdział 76

      Podziękowania

      Przypisy

      Pamięci Lynette Collin,

      naszego anioła

      Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

      This ebook was bought on LitRes

      1

      Paul Rogers czekał, aż przyjdą i go zabiją.

      Czekał tak od dziesięciu lat.

      Zostały mu jeszcze dwadzieścia cztery godziny czekania.

      Albo życia.

      Rogers mierzył metr osiemdziesiąt trzy, a gdy stawał na wadze, wskaźnik zatrzymywał się na osiemdziesięciu dwóch kilogramach. W których prawie nie było tłuszczu. Patrząc na jego wyrzeźbione ciało, większość osób z niedowierzaniem zareagowałaby na fakt, że przekroczył pięćdziesiątkę. Od szyi w dół wyglądał jak tablica anatomiczna, z wyraźnie zarysowanym każdym mięśniem płynnie splatającym się z sąsiednimi.

      Od szyi w górę było inaczej. Czas wyraźnie odcisnął piętno na jego twarzy, a dawanie mu na oko pięćdziesięciu lat byłoby w gruncie rzeczy wyrazem uprzejmości. Włosy gęste, choć w większości już posiwiałe, cera mocno zniszczona i ogorzała pomimo dziesięciu lat spędzonych za kratami, z dala od promieni słońca. Głębokie zmarszczki wokół oczu i ust, bruzdy wyryte na szerokim czole.

      Niesforna broda w kolorze włosów. Zarost na twarzy był w tym miejscu właściwie niedozwolony, Rogers wiedział jednak, że nikomu nie wystarczy odwagi, żeby kazać mu go zgolić.

      Przypominał grzechotnika, tyle że niewydającego ostrzegawczego dźwięku, gotowego kąsać, jeśli ktoś zanadto się zbliży.

      Oczy czające się pod krzaczastymi brwiami stanowiły chyba jego najbardziej charakterystyczną cechę: miały barwę jasnego, wodnistego błękitu, przez co wydawały się pozbawione głębi, a zarazem życia.

      Wyprostował się, usłyszawszy kroki.

      Pozostały jeszcze dwadzieścia cztery godziny. To nie był dobry znak.

      Dwie pary obcasów stukały unisono.

      Rozsunęły się drzwi, stanęło w nich dwóch strażników.

      – No, Rogers – powiedział ten starszy. – Idziemy.

      Rogers wstał i ze skonsternowaną miną popatrzył na mężczyzn.

      – Wiem, miało być jutro, ale sekretarz sądowy wpisał błędną datę na rozkazie, a jej zmiana wymagałaby dużo zachodu. A więc voilà, dziś jest twój wielki dzień.

      Rogers zrobił krok naprzód i wyciągnął ręce, żeby mogli mu nałożyć kajdanki.

      Starszy ze strażników pokręcił głową.

      – Dostałeś zwolnienie warunkowe, Rogers. Wychodzisz jako wolny człowiek. Koniec ze skuwaniem łapsk. – Wypowiadając te słowa, mocniej zacisnął dłoń na rękojeści pałki, a na jego skroni dało się zauważyć pulsującą żyłę.

      Strażnicy prowadzili Rogersa długim korytarzem. Po obu stronach ciągnęły się zakratowane drzwi cel. Za nimi toczyły się rozmowy, ale na widok Rogersa nagle milkły. Więźniowie obserwowali w ciszy, jak przechodzi obok, a potem wracali do przerwanych szeptów.

      W ciasnym pokoiku dostał zestaw nowych ubrań, błyszczące sznurowane buty, swój sygnet, zegarek oraz trzysta dolarów w gotówce. Trzydzieści za każdy rok spędzony w murach więzienia. Ot, taka wielkoduszność władz stanowych.

      A co najważniejsze, dano mu też bilet na autobus do najbliższego miasta.

      Zdjął więzienny kombinezon, włożył nową bieliznę i pozostałe rzeczy. Musiał mocno zacisnąć pasek wokół szczupłej talii, żeby nie opadały mu spodnie, za to marynarka ciasno opinała barczyste ramiona. Wsadził stopy w nowe buty. Były o rozmiar za małe, piły w długie palce. Zapiął zegarek na przegubie. Sprawdziwszy czas na ściennym zegarze, ustawił właściwą godzinę, wsunął gotówkę do kieszeni kurtki i z trudem wcisnął sygnet na sękaty palec.

      Odprowadzono go do wyjścia, wręczono pakiet materiałów informacyjnych, przedstawiających zasady zwolnienia warunkowego oraz jego obowiązki na wolności. Obejmowały one regularne spotkania z kuratorem sądowym oraz ścisłe ograniczenia swobody poruszania się, jak również kontaktów z ludźmi. Nie mógł opuszczać okolicy ani świadomie zbliżać się do jakiejkolwiek karanej w przeszłości osoby na odległość mniejszą niż trzydzieści metrów. Nie wolno mu było zażywać narkotyków ani posiadać czy nosić broni.

      Ożyły hydrauliczne siłowniki bramy, otworzyły się metalowe wrota, po raz pierwszy od dekady ukazując Rogersowi zewnętrzny świat.

      Przestąpił próg, a starszy ze strażników rzucił mu na odchodne:

      – Powodzenia. I żebym cię tu już nigdy nie widział.

      System hydrauliczny zadziałał ponownie, masywne wrota zamknęły się z cichym szumem zasilanego płynem mechanizmu.

      Starszy strażnik pokręcił głową, młodszy zaś nadal wpatrywał się w zamkniętą bramę.

      – Gdybym miał się zakładać, obstawiałbym, że niedługo wróci za kratki – powiedział starszy.

      – Niby dlaczego?

      – Podczas całego swojego pobytu w celi Paul Rogers wypowiedział na głos może z pięć słów. A ten wyraz jego twarzy od czasu do czasu… – Mężczyzna się wzdrygnął. – Jak sam wiesz, mamy tu trochę niezłych sukinsynów. Ale żaden z nich nie napędził mi takiego stracha jak Rogers. W jego oczach była jakaś pustka, otchłań. Dwukrotnie starał się o zwolnienie warunkowe i dwukrotnie dostał odmowę. Podobno