– W ośrodku specjalnym będzie mu lepiej – zapewniała. – Artiom nie potrafi sprostać naszym wymaganiom.
– Przeciwnie – zaoponował ojciec. – Nauka przychodzi mu bez najmniejszego trudu. Syn łapie wszystko w lot i rozwiązuje w pamięci skomplikowane zadania z matematyki i fizyki. Jedyne, z czym sobie nie radzi, to czytanie i pisanie, potrzebuje na to dziesięć razy więcej czasu niż inni. Czy z tego powodu pozbawi go pani możliwości zdobycia gruntownego wykształcenia?
– Chętnie pójdę państwu na rękę. – Kierowniczka westchnęła. – Jeśli mi pan powie, co mogę zrobić dla Artioma. Zapewniam, że ja też nie chciałabym się z nim rozstawać, to wspaniały chłopiec i rzeczywiście bardzo zdolny. Po prostu martwię się o niego, proszę zrozumieć. W ośrodku specjalnym będzie mu łatwiej.
– Nie chcę, żeby było mu łatwiej. Niech będzie ciężko, byle nie czuł się niepełnosprawny. I był taki jak wszyscy.
– Chce pan, żeby mu było ciężko – powtórzyła kierowniczka z uśmiechem. – A czego chce sam Artiom? Jest pan pewien, że tego samego?
– Oczywiście – odparł Tiengiz stanowczo. – Artiom to dziecko o niezwykłej sile woli i ducha, nie chce, żeby obniżano mu wymagania, bo jest ułomny i słaby. Chce dorównać widzącym rówieśnikom, a nie być pierwszy wśród niewidomych.
– Jakie więc widzi pan wyjście?
– Syn potrzebuje kogoś do pomocy. Kogoś, kto by się nim zajął po szkole. Nie chodzi jednak o osobę dorosłą. Nie mam na myśli guwernera czy korepetytora, ale pomocnika. Musi to być chłopak, który chce sobie dorobić. Albo dziewczyna – dodał po chwili zastanowienia.
– Wiem, kto mógłby pomóc – powiedziała kierowniczka. – Do naszej szkoły uczęszcza bardzo inteligentny chłopiec. Jest młodszy o trzy lata od Artioma, ale uczy się w klasie tylko o rok niżej. Chce go pan poznać?
Tak w życiu rodziny Kipianich pojawił się Denis Bażenow. Rano wpadał po Artioma i szli razem do szkoły. Po lekcjach razem wracali. Podgrzewali przygotowany przez Jekatierinę obiad i zabierali się do nauki. Denis robił wszystko, co trzeba, żeby Artiom mógł odrobić lekcje, i znajdował jeszcze czas, żeby odrobić swoje. Jego zadania, co prawda, rozwiązywał przeważnie Artiom, robiąc to w pamięci i dyktując przyjacielowi. Poza tym w drugim roku znajomości problem odrabiania lekcji przez Denisa stał się niesłychanie prosty, bo przecież rok wcześniej chłopak przerobił cały materiał ze starszym kolegą. Artiom nauczył swojego pomocnika nut i tamten pomagał mu nawet w muzyce. Podczas trzydziestodniowej terapii wzmacniającej, której Artiom musiał regularnie się poddawać, Denis woził go na zastrzyki.
Chłopcy stali się nierozłączni, tęsknili do siebie tak, jak tęsknią rozdzieleni nawet na krótko bliźniacy. Rodzice Artioma nie mogli się nachwalić odpowiedzialnego ponad swój wiek, dobrego i rozsądnego Denisa i codziennie dziękowali losowi za to, że go im podarował. Traktowali Bażenowa jak drugiego syna, zabierali ze sobą na wakacje, kupowali mu prezenty i ubrania, nie robiąc różnicy między nim a Artiomem. Sami chłopcy zaś jakby zapomnieli o tym, że wcale nie są rówieśnikami. Tego lata Denis kończył dziesiątą klasę, Artiom jedenastą, ale Artiom miał już dziewiętnaście lat, podczas gdy jego kolega zaledwie szesnaście. Zresztą nie tylko oni zapomnieli o różnicy wieku. Denis był wyrośnięty i barczysty, więc przy szczupłym, niewysokim Artiomie wyglądał nawet na trochę starszego.
Artiom nie zdawał egzaminów końcowych, Jekatierinie udało się załatwić zwolnienie ze względu na stan zdrowia. Chłopcy mieli zatem całe dnie dla siebie i nie mogli się doczekać, aż w sierpniu wszyscy razem pojadą nad morze.
Tamtego dnia siedzieli na podwórzu w cieniu rozłożystego drzewa. Denis czytał na głos kolejny tom Rogera Zelaznego, Artiom zaś słuchał uważnie, jak zwykle obracając w dłoni piłeczkę, żeby ćwiczyć palce, gdy podszedł do nich nieznajomy mężczyzna.
– Dzień dobry – powiedział uprzejmie.
– Dzień dobry – odparli jednocześnie i od razu parsknęli śmiechem, rozbawieni swoją zgodną odpowiedzią.
Siergiej Zarubin też się roześmiał. Dojrzali chłopcy mówiący chórem wydali mu się pocieszni. Czyżby byli braćmi?
– Mieszkacie w tym domu? – zainteresował się.
– Tak. – Jednoczesne kiwnięcie głowami.
– Zawsze odpowiadacie chórem?
– To zależy – odparł szczupły. – A dlaczego?
– Tak tylko pytam. Słyszeliście o wybuchu?
– Oczywiście – odparł od razu drugi, silniej zbudowany. – To przecież było niedaleko.
– A sami nie widzieliście?
Zapadła cisza. Chłopcy wymienili dziwne spojrzenia. To się nie spodobało Zarubinowi.
– Ja nie widziałem – powiedział barczysty chłopak. – On też. A dlaczego pan pyta?
– Szukam kogoś, kto był tam krótko przed wybuchem. Albo podczas niego – wyjaśnił Siergiej, zwracając się do szczupłego. Odniósł wrażenie, że jest on pod wpływem postawniejszego kolegi, i miał ochotę rozdzielić ich w trakcie rozmowy. – Jestem z milicji. Urządzenie wybuchowe, które umieszczono pod samochodem, było zdalnie sterowane, więc zamachowiec musiał nacisnąć guzik, rozumiecie? To znaczy, że był na miejscu i ktoś go widział. Nie mógł pozostać niezauważony. Ty przecież byłeś tam tuż przed wybuchem, prawda?
– Zgadza się. – Szczupły chłopak kiwnął potakująco głową.
– Co tam robiłeś?
– Stałem. Czekałem na niego. – Ruchem głowy pokazał kolegę.
– I co widziałeś?
Znowu cisza. Siergiej próbował uchwycić spojrzenie szczupłego chłopaka, ale mu się nie udawało, bo ten wciąż uciekał gdzieś wzrokiem.
– Był tam mężczyzna – powiedział wreszcie.
– Jaki? Co robił?
– Siedział na ławce. Słuchał Symfonii Szkockiej Mendelssohna. Noga go bolała, nie mógł chodzić, więc poprosił, żebym mu kupił wodę w kiosku. Kupiłem. To wszystko.
Bardzo ciekawe. Mężczyźnie tak bardzo doskwierała noga, że nie mógł chodzić. I nikt z przesłuchanych świadków, którzy podbiegli do samochodu zaraz po wybuchu, o nim nie wspomniał, mimo że facet siedział rzekomo na ławce, a więc powinien zwrócić na siebie uwagę. To znaczy, że szybko zmył się z miejsca zdarzenia. Dziwnym trafem noga od razu przestała go boleć. Czyżby to był strzał w dziesiątkę?
– Powiedz, jak wyglądał, jak był ubrany – poprosił.
Znowu zapadła cisza. Tym razem Siergiej nie snuł żadnych domysłów.
– Co się dzieje, chłopcy? Dlaczego boicie się odpowiadać?
– Musi pan wiedzieć, że Artiom prawie nie widzi – powiedział barczysty chłopak. – I nie lubi, gdy ktoś się tego domyśla.
– Jak to nie widzi? – Zarubin osłupiał. – W ogóle?
– Prawie w ogóle. Cierpi na taką chorobę, która sprawia, że widzi tylko rozmytą sylwetkę w bardzo wąskim polu.
– No to czemu nie nosisz okularów? Wstydzisz się? – zapytał Siergiej Artioma.
– Nie.