Stanhope: Czy to potrwa długo, panie detektywie?
Detektyw Anderson: Nie, skądże. Proszę po prostu powiedzieć, co pani widziała po południu we wtorek dziesiątego lipca, i będzie po wszystkim.
Stanhope: Dobrze. Wychodziłam z Gerald’s Fine Groceries. We wtorki zawsze robię tam zakupy. W Gerald’s wszystko jest droższe, ale do Krogera nie chodzę od czasu, gdy przestałam prowadzić. Oddałam prawko rok po śmierci męża, bo nie ufałam już swojemu refleksowi. Miałam parę wypadków. Nic groźnego, stłuczki, wie pan, ale to mi wystarczyło. Gerald’s jest raptem dwie przecznice od mieszkania, do którego się przeniosłam, kiedy sprzedałam dom, a lekarz mówi, że spacery dobrze mi robią. Pomagają na serce, wie pan. Właśnie wychodziłam z trzema siatkami w moim małym wózku – tylko na tyle zakupów mnie teraz stać, ceny, zwłaszcza mięsa, są koszmarne, nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłam bekon – i wtedy zobaczyłam tego małego Petersona.
Detektyw Anderson: Jest pani pewna, że to był Frank Peterson?
Stanhope: O tak, to był Frank. Biedaczek, tak mi przykro, że spotkał go taki los, ale teraz jest w niebie, jego ból się skończył. Tym trzeba się pocieszać. Jest dwóch młodych Petersonów, wie pan, obaj rudzi, włosy mają w takim okropnym marchewkowym odcieniu, jest między nimi co najmniej pięć lat różnicy. Starszy, Oliver, chyba tak mu na imię, kiedyś dostarczał nam gazetę. Frank ma rower, taki z wysoką kierownicą i wąskim siodełkiem…
Detektyw Anderson: Banan, tak nazywają takie siodełka.
Stanhope: Tego to ja nie wiem, wiem tylko, że rower był jasny, jasnozielony, okropny kolor, szczerze mówiąc, i na siodełku miał naklejkę. Z napisem „Flint City High”. Tyle że do liceum to on już nie pójdzie, prawda? Biedny, biedny chłopiec.
Detektyw Anderson: Pani Stanhope, czy chce pani, żebyśmy zrobili krótką przerwę?
Stanhope: Nie, wolałabym to dokończyć. Muszę wrócić do domu i nakarmić kotkę. Zawsze daję jej jeść o trzeciej, na pewno jest już głodna. I zastanawia się, gdzie się podziewam. Ale może dałby mi pan chusteczkę? Na pewno fatalnie wyglądam. Dziękuję.
Detektyw Anderson: Jak to możliwe, że widziała pani naklejkę na siodełku roweru Franka Petersona?
Stanhope: Och, dlatego że na nim nie siedział. Prowadził go przez parking Gerald’s. Łańcuch był zerwany i ciągnął się po asfalcie.
Detektyw Anderson: Zauważyła pani, jak był ubrany Frank?
Stanhope: W T-shirt z nazwą jakiegoś zespołu rockandrollowego. Nie wiem jakiego, nie znam się na tej muzyce. Przykro mi, bo może to ważne. I miał bejsbolówkę Rangersów, zsuniętą na tył głowy, tak że widziałam te jego rude włosy. Rudzielcy zwykle bardzo szybko łysieją, wie pan. Teraz już nigdy nie będzie się musiał tym martwić, prawda? Och, jakie to smutne. W każdym razie na drugim końcu parkingu stał brudny biały van. Wysiadł z niego mężczyzna i podszedł do Franka. To był…
Detektyw Anderson: Dojdziemy do tego, jednak najpierw chciałbym, żeby powiedziała pani coś więcej o tym vanie. To był taki model bez okien?
Stanhope: Tak.
Detektyw Anderson: Bez napisów? Żadnej nazwy firmy ani nic takiego?
Stanhope: Ja żadnych nie zauważyłam.
Detektyw Anderson: No dobrze, pomówmy o człowieku, którego pani zobaczyła. Czy rozpoznała go pani, pani Stanhope?
Stanhope: Och, oczywiście. To był Terry Maitland. Całe West Side zna trenera T. Nawet w liceum tak go nazywają. Uczy tam angielskiego, wie pan. Mój mąż uczył razem z nim, zanim przeszedł na emeryturę. Nazywają go trener T, bo trenuje juniorską drużynę bejsbolu i drużynę w lidze miejskiej, kiedy rozgrywki juniorskie się kończą, a jesienią prowadzi zajęcia dla małych chłopców, którzy lubią grać w futbol amerykański. Ta liga też jakoś się nazywa, ale nie pamiętam jak.
Detektyw Anderson: Może wróćmy do tego, co widziała pani wtorkowego popołudnia…
Stanhope: Właściwie niewiele jest do dodania. Frank porozmawiał z trenerem T i pokazał palcem zerwany łańcuch. Trener T kiwnął głową i otworzył tył białego vana. Swoją drogą to nie mógł być jego wóz…
Detektyw Anderson: Dlaczego pani tak uważa, pani Stanhope?
Stanhope: Bo miał pomarańczową tablicę rejestracyjną. Nie wiem, z jakiego to stanu, na odległość nie widzę tak dobrze jak kiedyś, ale wiem, że rejestracje z Oklahomy są niebiesko-białe. W każdym razie nie widziałam, co było na tyle vana, dostrzegłam tylko jakiś podłużny, zielony przedmiot, który wyglądał jak skrzynka z narzędziami. Czy to była skrzynka z narzędziami, panie detektywie?
Detektyw Anderson: Co się stało potem?
Stanhope: Cóż, trener T włożył rower Franka na tył vana i zamknął drzwi. Klepnął Franka w plecy. Potem on podszedł do drzwi kierowcy, a Frank do drzwi pasażera. Obaj wsiedli i wóz pojechał na Mulberry Avenue. Myślałam, że trener T odwiezie chłopaka do domu. Pewnie, że tak. Co innego miałam myśleć? Terry Maitland mieszka na West Side prawie dwadzieścia lat, ma przemiłą rodzinę: żonę i dwie córki… Czy mogę prosić o jeszcze jedną chusteczkę? Dziękuję. Już prawie kończymy, mam nadzieję?
Detektyw Anderson: Tak. Bardzo nam pani pomogła. O ile pamiętam, zanim zacząłem nagrywać, powiedziała pani, że zdarzyło się to około trzeciej?
Stanhope: Punkt trzecia. Słyszałam, jak zegar ratusza wybijał godzinę, kiedy wyszłam ze sklepu z moim małym wózkiem. Chciałam wrócić do domu i nakarmić kotkę.
Detektyw Anderson: Chłopcem, którego pani widziała, tym z rudymi włosami, był Frank Peterson.
Stanhope: Tak. Petersonowie mieszkają tuż za rogiem. Ollie kiedyś dostarczał mi gazetę. Widuję tych chłopców na co dzień.
Detektyw Anderson: A mężczyzną, który włożył rower na tył białego vana i odjechał z Frankiem Petersonem, był Terence Maitland, znany też jako trener Terry albo trener T.
Stanhope: Tak.
Detektyw Anderson: Jest pani tego pewna.
Stanhope: O tak.
Detektyw Anderson: Dziękuję, pani Stanhope.
Stanhope: Kto mógł przypuszczać, że Terry zrobi coś takiego? Sądzi pan, że były inne ofiary?
Detektyw Anderson: Ustalimy to w toku śledztwa.
5
Ponieważ wszystkie mecze ligi miejskiej rozgrywane były na Estelle Barga Field – najlepszym bejsbolowym stadionie w okręgu, jedynym wyposażonym w jupitery umożliwiające grę po zmroku – o tym, która drużyna będzie pełniła rolę gospodarza, rozstrzygał rzut monetą. Terry Maitland przed meczem wybrał reszkę, jak zawsze – przesąd przejęty od jego trenera z czasów, gdy sam grał w lidze miejskiej – i wypadła reszka. „Nieważne, gdzie gramy, po prostu lubię, kiedy to my atakujemy ostatni”, mówił swoim chłopakom.
I tego wieczoru okazało się to korzystne. Trwała druga połowa dziewiątej rundy i Bearsi prowadzili jednym punktem w półfinale ligi. Drużynie Golden Dragons został już tylko jeden niewyautowany pałkarz, ale jej zawodnicy byli na trzech bazach. Cztery błędy, jeden nieudany rzut miotacza i stan meczu zostanie wyrównany, jedno odbicie piłki w miejsce niestrzeżone przez broniących będzie oznaczać zwycięstwo. Kibice klaskali, tupali w metalowe trybuny i wiwatowali, kiedy mały Trevor Michaels wszedł na pozycję pałkarza. Jego kask był najmniejszym w wyposażeniu drużyny, a mimo to opadał mu na oczy i chłopak musiał go co chwila poprawiać. Nerwowo poruszał kijem w przód i w tył.
Terry myślał, czy go nie zmienić, ale jako że Trevor miał niewiele ponad półtora metra wzrostu, często zmuszał miotaczy do błędów i zdobywał bazy za darmo. I choć nie był materiałem na łowcę home runów, czasem