– Mróz straszny – powiedziała nagle Władka, rozcierając ręce. – Nocą to drzewa pękają, pyk, pyk.
– Straszny – odpowiedziała Zofia bezmyślnie.
– We wojnę wykładali ubrania na śnieg, raz, pamiętam, były wszy na swetrze, i one też tak na mrozie, pyk, pyk, pękały. Potem je strzepywali.
Zofia podniosła się niespiesznie i znowu stanęła na lodzie, a Władka za nią. Ruszyły teraz w drugą stronę, w górę rzeki, gdzie ta meandrowała pośród pagórków i okaleczonych lasów. Jechały długo, w milczeniu, obok siebie, Zofia już nie pędziła, uszło z niej powietrze.
Kiedy poczuły, że mają dość, poszły do mieszkania Zofii, napaliły w piecu i zrobiły herbatę. Po kilku godzinach spędzonych na mrozie powoli tajały, było to przyjemne. Zaczynało się zmierzchać, światło na dworze zbladło; po cichu, jakby potajemnie, wytracało błękit i przechodziło w wieczorne fiolety. Zofia rzuciła przez okno jedno wrogie spojrzenie. Umknęło to uwadze Władki; trzymając w sztywnych jeszcze dłoniach kubek z parującym naparem, wpatrywała się w wiszącą na ścianie fotografię, jedyną dekorację w całym pomieszczeniu. Zdjęcie przedstawiało młodą Zofię i jej świeżo upieczonego męża: Zofia miała na głowie welon ze zrobionej na szydełku koronki, on, krótko po żołniersku przystrzyżony, uśmiechał się do całego świata, jakby spodziewał się samych dobrych rzeczy.
– Jak tam ten twój lokator? – zagadnęła nagle – nie sprawia problemów?
– Żadnych – odpowiedziała Zofia. – Żadnych hałasów, żadnych takich. Ciągle czyta. Uczy się i uczy. Rzeczy prawie żadnych nie ma, tylko książki coraz to nowe przynosi.
– Zawsze to chłop w domu – powiedziała Władka wesoło.
– Dzieciak jeszcze – zaśmiała się Zofia.
– Ale za pokój płaci?
– Płaci.
Zofia na ślubnym zdjęciu wyglądała jak ktoś całkiem inny. Młodsza była, to jasne, prawie dziewczynka, ale nie tylko o to chodziło. Coś w niej było takiego, co nie pasowało do koronkowego welonu zakrywającego bujne ciemne włosy, do wianka przypominającego koronę na głowie Madonny, do uśmiechu mężczyzny, którego już nie było.
– Niech tata opowie jeszcze o Uralu – prosił Misza.
– Ty znowu o tym? Toż ja sto razy już opowiadałem. Obiecywali dobre życie. „Będziesz pracował, to będziesz dobrze żył”, mówili. Nie bałem się pracy, uwierzyłem i pojechałem. Nie ja jeden dał się nabrać.
– Ale było tam przecież coś dobrego.
– Nic dobrego, sto razy mówiłem.
– A jednak tata chciał spróbować.
– No i spróbowałem, i raz na zawsze wyleczyłem się z Sowietów.
– I nigdy tata nie żałował, że to się nie udało?
– Co bym miał żałować? Tu jest moje życie. Tu się urodziłem, tę ziemię własnymi rękami urobiłem i w tej ziemi spocznę, kiedy przyjdzie czas.
– Człowiek nie jest przywiązany do ziemi. Takie życie z przymusu…
– Słuchaj: kiedy topnieje śnieg, woda wsiąka w ziemię, ziemia mięknie, a wtedy kiełkują rośliny. Tak jest czy nie?
– No…
– Jak słońce ogrzeje drzewo, budzą się w nim soki. Z pączka rozwija się kwiat, a z kwiatu powstaje zawiązek owocu. Widziałeś to kiedy?
– No pewnie, że widziałem.
– Owoc pęcznieje i robi się słodki. Czy tak się nie dzieje?
– Tak się dzieje, ale nie wiem…
– A jednak nikt nie powie, że to się dzieje z przymusu, czy może ty tak powiesz?
– Ale…
– Ziemia nie jest niewolnicą wiosny. Kwiat nie jest wyrobnikiem drzewa, a owoc nie służy kwiatu.
– Ale człowiek to nie drzewo, nie kwiat.
– I drzewo, i człowiek chcą wydać owoc, każdy stosownie do swego rodzaju. Jest tylko jedna różnica.
– Zaraz mi tata powie…
– Powiem ci: kształt owocu takiego czy innego drzewa jest z góry wiadomy, a człowiek, każdy z osobna, musi zrozumieć, jakim jest owocem.
– Co to ma do rzeczy?
– A wszystko. Przyroda nie działa pod przymusem. Po prostu liść, kwiat, owoc rozumieją, czym są. A Sowieci nic nie rozumieli.
Misza tymczasem pojął, że rozsierdził ojca. Nie o to mu chodziło, chciał posłuchać o podróży, o jeździe pociągiem, o górach i stepie, coś go jednak podkusiło, żeby wejść na niebezpieczny teren. Prawie od razu pożałował, ale było za późno, ojciec zamknął się w sobie i do wieczora nic nie mówił, aż przyszedł czas na czytanie Pisma. Czytał żarliwie, jakby zwracał się wprost do Miszy: „Wchodźcie przez ciasną bramę; albowiem przestronna jest brama i szeroka droga, która prowadzi na zatracenie, a wiele ich jest, którzy przez nię wchodzą. A ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do żywota; a mało ich jest, którzy ją znajdują”.
Pomodlili się i rozeszli spać. Zgasło światło, w izbie zapanował mrok. Misza nie mógł zasnąć – nie chciał zasnąć. Leżał bez ruchu, wsłuchując się w nocne odgłosy. Ogień jeszcze buzował pod kuchnią, do rana przygaśnie, matka obudzi się pierwsza, żeby znów go rozpalić. Kiedy wszyscy wstaną, znowu się pomodlą. Podziękują za nowy dzień, poproszą o opiekę. Po śniadaniu ojciec zaprzęgnie konia do wozu i pojadą na nabożeństwo. Nie będzie już pamiętał o dzisiejszej rozmowie – był z ojca raptus, szybko zaczynał się złościć, ale równie szybko zapominał. Razem ze wszystkimi Misza będzie śpiewał hymny; i choć wyśpiewane przez niego słowa nie przejdą przez serce, choć uniosą się w przestrzeń lekkie i puste jak bańki mydlane, to jednak przyjemnie będzie dołączyć swój głos do chóru innych głosów – stać się częścią pieśni. Po powrocie zjedzą razem obiad, wdzięczni, że jest co do garnka włożyć. Rozradowani i ufni. Nieznający samotności. Potem matka zrobi okrągłe drożdżowe bułki. Ułoży je na talerzu, postawi na czystym lnianym obrusie, taki jest niepodlegający zmianom rytuał niedzieli. Na koniec zapakuje mu trochę jedzenia na drogę. Misza pożegna się z rodzicami, z siostrą i braciszkiem i wyruszy w drogę powrotną do miasteczka. „A ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do żywota”. Dwa kilometry pieszo do przystanku, gdzie wsiądzie w autobus. W trakcie jazdy będzie się zmierzchało. Leżąc nieruchomo na granicy jawy i snu, opowiadał sobie tę przyszłość całymi zdaniami, sam dla siebie będąc artystą i publicznością: „Gdy będę jechał, będzie się zmierzchało”. Albo inaczej: „Autobus zanurzy się w zimowy zmierzch”. „Z pierwszym mrokiem dotrę na miejsce”. „Z pierwszą ciemnością”. „Z pierwszą nocą”. Misza dotrze na miejsce, do swojego pokoju,