Gdy skurcze stały się silniejsze, trzeba było zacząć działać. Perła bardzo się męczyła. Nadzieja przyniosła sznur, żeby związać nogi cielaka. Czekali na skurcz, żeby pociągnąć wtedy, kiedy krowa będzie pchała. Raz, dwa… kilka skurczów później cielak wypadł prosto na ręce mężczyzny. Chudy, drżący z zimna, umazany śluzem. Dali go Perle do wylizania. Nadzieja była tak szczęśliwa, że chciało jej się tańczyć i śpiewać. Miałaby ochotę uściskać tę dzielną Perłę. Uściskała Grzegorza.
Zanim wszystko uprzątnęła, on przyniósł flaszkę nalewki. Zostawili Perłę z jej dzieckiem, żeby odpoczęła. Sami usiedli przed domem. Było zimno, wzeszedł duży, prawie pełny księżyc. Wypili po łyku. Nalewka była mocna, parzyła w usta, grzała. Podobało się Nadziei takie wspólne siedzenie, kiedy wszyscy spali, razem z zimnem nocy i ognistym smakiem nalewki, z księżycem. Napili się jeszcze. Rozległ się świdrujący głos jakiegoś spóźnialskiego lelka, wiatr szeleścił w liściach.
Grzegorz był sam, całkiem sam, jeśli nie liczyć tych, co przychodzili do niego do domu w niedziele czytać Pismo i śpiewać. Sami czytali, bez batiuszki, bez księdza, po rusku i po polsku, żeby jak najlepiej zrozumieć. I sami śpiewali. Mówiono o nich „baptyści”, bo chrzcili się w wodzie, tak jak Jan kiedyś ochrzcił Jezusa. Ale poza tym był sam. Rodzice zmarli jeszcze przed wojną. Rodzeństwo, dwaj młodsi bracia, uciekło przed Niemcami do Rosji i już nie wróciło. Grzegorz został pilnować chałupy. Pilnował. Czekał na braci. A tymczasem się ożenił. Ale jego żona, drobna, ciemnooka Larisa, zmarła przy pierwszym porodzie. I zmarło też dziecko, pierwsze i jedyne. Słuch o braciach zaginął.
– To już bude pet let – powiedziała Nadzieja, bo od nalewki zachciało jej się gadać.
– Tak – odpowiedział. – W listopadzie.
– Ne myślisz żenitsa?
– Dawniej myślałem. Teraz już nie. Teraz już mi samemu dobrze. Ludzie wyjeżdżają, umierają. A mnie już nikt więcej nie odumrze, nie zostawi.
Długo jeszcze siedzieli, blisko siebie, prawie stykając się ramionami. Milczeli. Nie było nic więcej do wypowiedzenia.
Następnego dnia było tak pięknie, jak bywa tylko jesienią: żadnej chmury na niebie, jedynie łagodne słońce. Wszystkie barwy nabrały jakby większej głębi. Nitki pajęcze rozpięte między przekwitłymi malwami lśniły w przejrzystym powietrzu. Nadzieja zaraz po przebudzeniu poszła do obory. Cielak stał na własnych nogach, silny i zdrowy. Perła wesoło prychała na jej widok, sprawiała wrażenie, jakby była z siebie dumna. Nadzieja pokazała cielaka swoim dzieciom i było jeszcze trochę radości z tych narodzin. I jeszcze całkiem sporo łagodnego słońca tamtej jesieni, zanim pogoda z dnia na dzień zmieniła się na deszczową, zanim zerwał się wiatr, pochylił drzewa i sylwetki ludzi i wszyscy zapomnieli o lecie i złotej jesieni, jakby to był sen. Szło się do lasu zbierać drewno na opał. Nadzieja sprzedała byczka na początku grudnia, bo tak było trzeba.
Poszła z mlekiem do domu, zrobiła dzieciom śniadanie, a potem usiadła przy mężu. W ciągu tych tygodni od powrotu Piotra dużo czasu spędzała, po prostu siedząc przy łóżku, wpatrując się w wychudzoną, postarzałą twarz. Czasem otwierał oczy, ale nie była pewna, czy ją widzi i rozpoznaje. Smarowała jego wyniszczone ciało maścią, którą dał jej doktor, rany na stopach goiły się bardzo powoli. Ogromne od opuchlizny i popękane do krwi dłonie leżały na pierzynie. Od czasu do czasu poruszały się niespokojnie, gładziła je wtedy, jakby były dziećmi, które trzeba uśpić. Czasem udawało jej się dać mu coś do jedzenia. Łyżkę rosołu, łyk mleka z miodem. Doktor kazał czekać. Czekała, modląc się albo zagłębiając w myślach. Piotr gorączkował. Czasem rzucał się i wołał kogoś po imieniu. Potem znów uspokajał się i zasypiał na długie godziny. Wieczorem rozbierała się i kładła obok niego, delikatnie, żeby być blisko, ale nie sprawić bólu. Nasłuchiwała oddechu. Kładła dłoń na czole. Czekała.
Ona także nosiła w sobie drogę, przebytą jeszcze w dzieciństwie, na wozie, w długim, powolnym korowodzie nędzarzy. Pamiętała ogniska przy drodze i sen pod drzewami. Chowanie się pod wozem, kiedy spadały bomby. Pamiętała ich przeciągły świst, potężniejący aż do chwili, kiedy przestawała cokolwiek słyszeć. I pamiętała wzbijające się z pola tumany dymu i ziemi. Miała też swoją podróż pociągiem, kilkoma pociągami, aż do dalekiej Kirgizji, skąd pamiętała wielbłądy, dziwne owoce i ludzką hojność. I pamiętała też, że hojność skończyła się pewnego dnia. Nagle, jak nożem uciął. Trzeba im było wracać. Kiedy ludzka hojność kończy się tak nagle, to się nazywa wojna.
Jak długo wracali? Dziecko czasu nie liczyło, zbierało tylko w sobie kolejne noce i dnie, noce i dnie, noce i dnie. Po drodze pochowali matkę Nadziei, zmarła od niedobrej wody. Gdzie pochowali? Pod jakimś drzewem, bez trumny i kamienia. W jakim kraju? Tego nikt nie pamięta. Kraj, do którego wrócili, nazywał się Polska.
Mała Nadzieja miała potem taki dar, że widywała to, co schowane. W środku, w ludziach i w zwierzętach, i pod ziemią. Ludzie mówili, że to przez bombę, która uderzyła tuż obok ich wozu, rozrywając troje ludzi, matkę z dwójką dzieci. Mała Nadzieja widywała rozgałęziające się pod ziemią korzenie drzew i gniazda między korzeniami. Widywała dżdżownice przepuszczające zgniłe liście przez swoje długie ciała i robaki kłębiące się w mysim truchle. Widywała szczeniaki w brzuchu ciężarnej suki. Modliła się, żeby ten dar został jej odebrany – i został.
– Opowiedz mi coś, Dajdżan.
– Dobrze. Słuchasz?
– Słucham.
Głos na przemian przybliżał się i oddalał, przybliżał i oddalał, w końcu dotarł do jego uszu: „Jeśli tedy czuć nie będziesz, przyjdę na cię jako złodziej, a nie zrozumiesz, której godziny przyjdę na cię”. Piotr otworzył oczy, ale zaraz zmrużył je z powodu wypełniającego izbę zimnego, szarobiałego światła. Pod jego powiekami odbiły się kwadrat nieba i gałęzie bezlistnej jabłonki. Powoli, stopniowo zaczynała wracać pamięć ostatniego czasu, jakby ktoś zdejmował warstwy cebuli, odsłaniając jej jaśniejsze, błyszczące wnętrze. Ciepło i zimno, i ból, i dotyk Nadziei, szeptane modlitwy, słodki smak mleka z miodem i majaczenie; Dajdżan i jednostajny głos mężczyzny czytającego Pismo, głos przywodzący na myśl pociąg, przechowany w ciele monotonny rytm. „Oto stoję u drzwi i kołaczę; jeśliby kto usłyszał głos mój i otworzył drzwi, wnijdę do niego i będę z nim wieczerzał, a on ze mną…”
– Grzegorz – powiedział nagle Piotr zachrypniętym głosem, wydobywającym się jakby spod ziemi.
Tamten przerwał czytanie. Przyszła Nadzieja.
– Wróciłem – powiedział.
– Wróciłeś.
Tamtego popołudnia Grzegorz już więcej nie czytał, pożegnał się zaraz i poszedł do siebie. Piotr podniósł się z łóżka, zrobił pierwsze kroki. W małym, upstrzonym drobnymi plamkami lusterku obejrzał swoją twarz. Wychudł, postarzał się i zarósł. To cud, że go tam nad rzeczką poznali, sam siebie nie poznawał, chyba tylko po oczach, ale im głębiej w te oczy zaglądał, tym puściej w nich było. Jego oczy przypominały oczy człowieka martwego. Wpatrywał się w brązowe tęczówki i ten czarny punkt, przez który musi wyglądać dusza, ale na razie nic nie wyglądało.
Dzieci wstydziły się go z początku. Rano Nadzieja mówiła: „Przywitajcie się z ojcem”, a wieczorem: „Powiedzcie ojcu dobranoc”. Robiły to, ale wypadało sztywno, jakby występowały w teatrze. Czasem Piotr brał Miszę na kolana i huśtał, chłopcu to się nawet podobało, jednak ojciec szybko wpadał w zamyślenie i nieruchomiał, a wtedy Misza niecierpliwił się i uciekał. Czmychał w kąt izby i stamtąd przypatrywał się ojcu, jakby tamten był jakimś osobliwym znaleziskiem albo egzotycznym zwierzęciem, które ni stąd, ni zowąd nawiedziło