Ostrożnie z miÅ‚oÅ›ciÄ…. Samantha Young. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Samantha Young
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Современные любовные романы
Год издания: 0
isbn: 9788380534513
Скачать книгу
zdziwienia aż otworzyłam usta.

      – Czy to nie przesada?

      – Hej. – Głos wikinga zabrzmiał tak wojowniczo, że się zjeżyłam.

      Podniosłam na niego wzrok.

      – Zmykaj stąd, krasnalu – powiedział kpiąco.

      – Nie mówię po skandynawsku. – Udałam, że nie rozumiem jego słów, wypowiedzianych z silnym obcym akcentem.

      – Jestem Szkotem.

      – Co mnie to obchodzi?

      Wymamrotał coś niezrozumiale i zwrócił się do mężczyzny za kontuarem.

      – Gotowe?

      Facet posłał mu uwodzicielski uśmiech i podał bilet oraz paszport.

      – Już ma pan miejsce w pierwszej klasie – oznajmił.

      – Zaraz, zaraz! Co takiego? – zaprotestowałam, ale wiking zabrał swoje dokumenty i odszedł.

      Stawiał o wiele dłuższe kroki niż ja, ale mnie napędzała silna motywacja, a poza tym potrafiłam biegać w szpilkach. Podążyłam więc za nim, ciągnąc za sobą walizkę pokładową na kółkach.

      – Chwileczkę! – Chwyciłam go za ramię, a on odwrócił się tak szybko, że aż się zachwiałam.

      Natychmiast odzyskałam równowagę i krzywiąc się, wygładziłam żakiet.

      – W takiej sytuacji powinieneś postąpić jak należy i oddać mi miejsce w pierwszej klasie.

      Sama nie wiedziałam, dlaczego tak się uparłam. Może dlatego, że zawsze mnie bolało, kiedy kogoś traktowano niesprawiedliwie. A może w tym tygodniu zbyt często mną pomiatano.

      Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

      – To jakiś żart?

      Nawet nie próbowałam udawać, że nie jestem obrażona. Zachowanie tego typa było obraźliwe w każdym calu. Oskarżycielsko wskazałam na niego palcem.

      – Ukradłeś mi miejsce w samolocie – wycedziłam wolno, żeby jego ptasi móżdżek zdołał nadążyć za moimi słowami.

      – Jesteś kompletną świruską – odparł, również celując we mnie palcem.

      Na chwilę zatkało mnie z oburzenia.

      – To nieprawda – zaprotestowałam. – Po pierwsze, jestem po prostu głodna i zła. A to różnica. A po drugie, słowo „świrus” jest całkiem niepoprawne politycznie.

      Przez moment patrzył w przestrzeń gdzieś ponad moją głową, jakby zbierał myśli. A może po prostu starał się przywołać resztki cierpliwości. Chyba jednak to drugie, ponieważ kiedy w końcu spojrzał na mnie tymi swoimi urzekającymi oczami, westchnął głęboko.

      – Byłabyś nawet zabawna, gdyby nie to, że jesteś totalnie niezrównoważona. A ja nie jestem w dobrym nastroju po tym, jak musiałem lecieć z Glasgow do Londynu, z Londynu do Phoenix, a teraz z Phoenix do Bostonu, zamiast dotrzeć tam prosto z Londynu, tylko dlatego że mój asystent to palant, który najwyraźniej nie słyszał o międzynarodowych lotach bezpośrednich. Bądź więc tak miła i idź w swoją stronę, zanim powiem lub zrobię coś, czego będę potem żałował.

      – A więc nie przeprosisz za to, że nazwałeś mnie świruską?

      W odpowiedzi odwrócił się i odszedł.

      Pokonana i zrezygnowana patrzyłam, jak się oddala razem z biletem pierwszej klasy, który powinien być mój.

      Zadecydowałam, że kawa i jedzenie mogą zaczekać, dopóki nie odświeżę się w łazience – czyli do momentu aż nie odzyskam spokoju. Ruszyłam w kierunku najbliższej toalety. Patrząc przez okno na Camelback Mountain, marzyłam, żeby jak najszybciej znaleźć się jak najdalej od Phoenix. To wizyta tutaj była przyczyną mojej frustracji. Poczułam, że zaczynają mną targać wyrzuty sumienia. Przed chwilą wyładowałam złość i frustrację na nieznajomym Szkocie. Fakt, ten gość był nieznośnie bezczelny, ale to ja wywołałam otwarty konflikt. W innych okolicznościach po prostu zapytałabym spokojnie, kiedy odlatuje następny samolot do Bostonu i czy dostanę bilet pierwszej klasy na ten rejs.

      Ale tak bardzo chciałam już wrócić do domu.

      Skorzystałam z toalety, umyłam ręce i wpatrzyłam się w swoje odbicie w lustrze. Marzyłam, żeby ochlapać twarz zimną wodą, ale to zniszczyłoby makijaż, który tak starannie wykonałam rano.

      Przyglądając się sobie krytycznie, przeczesałam palcami włosy, ułożone w fale za pomocą prostownicy. Kiedy stan fryzury uznałam za zadowalający, przeniosłam uwagę na ubranie. Czerwony kostium był jednym z moich najładniejszych strojów. Składał się z dwurzędowego żakietu z baskinką i ołówkowej spódnicy do kolan. Ponieważ żakiet najlepiej wyglądał zapięty, pod spód włożyłam tylko cienką jedwabną koszulkę w kolorze kości słoniowej. Nie wiedziałam nawet, dlaczego spakowałam ten kostium, ale ponieważ przez ostatnie dni nosiłam jedynie czarne stroje, czerwień była dla mnie symbolem buntu. Albo wołaniem o pomoc. Albo jednak symbolem buntu.

      Chociaż miałam dobrze płatną pracę jako projektantka wnętrz w ekskluzywnej firmie projektowej, życie w Bostonie okazało się dla mnie bardzo drogie. Połyskującą na przegubie dłoni tenisową bransoletkę z diamencików dostałam na osiemnaste urodziny od byłego chłopaka. Przez jakiś czas jej nie nosiłam, ale ponieważ w oczach moich niedorzecznie bogatych i ważnych klientów musiałam wyglądać jak uosobienie sukcesu, kiedy rozpoczęłam pracę, wyciągnęłam ją z przechowalni, dałam do czyszczenia i od tej pory się z nią nie rozstawałam.

      Ostatnio jednak jej widok sprawiał mi ból.

      Skrzywiłam się, oderwałam wzrok od skrzących się diamentów i spojrzałam na prawy przegub, gdzie błyszczał zegarek Gucciego. Taką premię przyznała mi Stella, moja szefowa, po pierwszym roku pracy w firmie.

      Natomiast buty z czarnego aksamitu, na seksownej szpilce i z uroczym paseczkiem wokół kostki, zaprojektowane przez Jimmy’ego Choo, były jednym z wielu moich zakupów, które przyczyniały się do rosnącego debetu na karcie kredytowej. Gdybym mieszkała gdziekolwiek indziej niż w Bostonie, za otrzymywaną pensję mogłabym sobie sprawić dowolną liczbę butów tego projektanta. Niestety, większość moich zarobków pochłaniał wysoki czynsz za wynajmowane mieszkanie.

      Zajmowałam uroczy pięćdziesięciopięciometrowy apartamencik, usytuowany na Beacon Hill. Dokładnie mówiąc, na Mount Vernon Street, kilka minut spacerem od rozległego parku Boston Common. Miesięczny wynajem kosztował mnie ponad cztery tysiące dolarów, a nie wchodziły w to rachunki za media. Pensji, po zapłaceniu podatków, wystarczyłoby na zgromadzenie jakichś oszczędności, ale wtedy nie byłoby mnie stać na kupowanie ulubionych butów Jimmy’ego Choo.

      Tak, przyznaję, dotarłam do trzydziestki obciążona długiem na karcie kredytowej.

      Ale to chyba upodobniało mnie do większości moich rodaków i rodaczek, prawda? Spojrzałam na swoje nieskazitelne odbicie w lustrze, starając się nie dopuścić do siebie myśli, że wielu współobywateli ma długi ze względu na koszty opieki medycznej lub dlatego, że muszą wykarmić dzieci.

      Nie z powodu apartamentu w niedorzecznie drogiej dzielnicy Bostonu (choć uwielbiałam tam mieszkać) czy kupowania butów drogich projektantów, które pozwalały przekonać klientów, że mają do czynienia z kimś, kto doskonale rozumie ich potrzeby.

      Zignorowałam te wnioski, nie chcąc dłużej krytykować samej siebie w myślach. Od przyjazdu do rodzinnego Phoenix niemal nic innego nie robiłam, chociaż przedtem mój tryb życia dawał mi szczęście.

      Byłam w pełni szczęśliwa w perfekcyjnie urządzonym mieszkaniu,