Mercier, który chłonie każde moje słowo, pyta:
– Na ile ocenia pan liczbę obecnych?
– Policja paryska zapewniła mnie, że dwadzieścia tysięcy.
– Doprawdy? – Spodziewałem się, że minister będzie pod większym wrażeniem. – Wie pan, że pierwotnie chciałem urządzić tę ceremonię w Longchamps? Tamtejszy tor wyścigowy może pomieścić pięćdziesiąt tysięcy widzów.
– I wygląda na to, że zdołałby go pan zapełnić, panie ministrze – wtrąca, podlizując się, Boisdeffre.
– Ma się rozumieć, że byśmy go zapełnili! Ale zdaniem ministra spraw wewnętrznych istniała groźba, że dojdzie do rozruchów. A ja powiadam: im większy tłum, tym skuteczniejsza jest lekcja.
Ja uważałem, że dwadzieścia tysięcy to bardzo dużo. Zgiełk zebranych, choć stłumiony, był złowróżbny niczym oddech jakiegoś mocarnego zwierza, który wprawdzie chwilowo jest spokojny, lecz w mgnieniu oka może stać się groźny. Tuż przed ósmą pojawiła się eskorta kawalerii. Kiedy jechała kłusem przed tłumem, bestia nagle się rozbudziła, bo między jeźdźcami można było dojrzeć czarny furgon więzienny zaprzężony w cztery konie. Fala gwizdów narastała, przetoczyła się nad kawalkadą. Orszak zwolnił, otwarto bramę i przy wtórze stukotu kopyt o bruk powóz i pilnująca go straż wjechali na teren École.
Gdy patrzyłem, jak znikają na wewnętrznym dziedzińcu, odezwał się stojący obok mnie mężczyzna:
– Zauważcie, majorze Picquart: Rzymianie rzucali lwom na pożarcie chrześcijan, my im rzucamy Żydów. To chyba postęp, co?
Człowiek ten, zakutany w szynel z postawionym kołnierzem, miał gruby szary szal na szyi i nisko opuszczoną na oczy czapkę. Najpierw poznałem go po głosie, a później po tym, jak całe jego ciało dygotało niepohamowanie.
Zasalutowałem.
– Pułkowniku Sandherr – przywitałem się.
– Skąd będziecie obserwowali przedstawienie? – zapytał.
– Nie zastanawiałem się nad tym.
– Zapraszam, dołączcie do mnie i moich żołnierzy.
– To dla mnie zaszczyt. Najpierw jednak muszę sprawdzić, czy wszystko przebiega ściśle według wytycznych ministra.
– Kiedy skończycie wypełniać obowiązki, będziemy tam. – Drżącą ręką wskazał na drugą stronę cour Morland. – Będziecie mieli dobry widok.
Obowiązki! Z perspektywy czasu zastanawiam się, czy z jego strony był to sarkazm. Podszedłem do biura garnizonu, gdzie więźnia pilnował kapitan Lebrun-Renault z Gwardii Republikańskiej. Nie miałem ochoty oglądać znowu skazańca. Zaledwie przed dwoma laty był moim studentem właśnie w tym budynku. Teraz nie miałem mu nic do powiedzenia; nic do niego nie czułem; żałowałem, że w ogóle się urodził, i chciałem, żeby raz na zawsze zniknął… z Paryża, z Francji, z Europy. Kawalerzysta poszedł i sprowadził mi kapitana. Lebrun-Renault okazał się potężnym chłopem o rumianej twarzy i wyglądzie koniarza, zdecydowanie bardziej w typie policjanta niż żołnierza. Wyszedł do mnie i poinformował:
– Zdrajca jest zdenerwowany, ale spokojny. Nie sądzę, żeby sprawiał kłopoty. Szwy na epoletach jego munduru i guziki poluzowano, a klingę szpady na wpół przecięto, żeby na pewno łatwo się złamała. Niczego nie pozostawiono przypadkowi. Jeśli spróbuje przemówić, na znak generała Darrasa orkiestra zacznie grać i słowa zdrajcy utoną w muzyce.
– Zastanawiam się, jaką melodię należy zagrać, żeby utopić człowieka? – wtrąca teraz z zadumą Mercier.
– Szantę, panie ministrze? – podsuwa usłużnie Boisdeffre.
– Dobre – chwali Mercier roztropnie, acz bez uśmiechu; on rzadko się uśmiecha. Znów zwraca się do mnie: – A więc obserwował pan przebieg uroczystości z Sandherrem i jego żołnierzami. Co pan o nich sądzi?
Nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć – w końcu Sandherr jest przecież pułkownikiem – mówię ostrożnie:
– Że to grupa oddanych patriotów wykonujących nieocenioną pracę, choć nie czekają ich za to żadne zaszczyty.
To dobra odpowiedź. Na tyle znakomita, że może od niej zależeć cała moja przyszłość, zwłaszcza w obliczu tego, o czym zamierzam opowiedzieć. Tak czy owak, Mercier – albo człowiek za maską udającą Merciera – przygląda mi się badawczo, jakby sprawdzał, czy z niego kpię, po czym z uznaniem kiwa głową.
– Ma pan rację, Picquart – przyznaje. – Francja wiele im zawdzięcza.
Sześciu mężczyzn uosabiających to wcielenie cnót – eufemistycznie nazwana „sekcja statystyczna” sztabu generalnego – stawiło się tego ranka w komplecie, by obejrzeć zwieńczenie swojego dzieła. Odszukałem ich, kiedy już skończyłem rozmowę z kapitanem Lebrunem-Renault. Trzymali się na uboczu, z dala od reszty towarzystwa, w południowo-zachodnim rogu placu apelowego, osłonięci od wiatru jednym z niskich budynków otaczających dziedziniec. Sandherr, z rękami w kieszeniach i ze zwieszoną głową, sprawiał wrażenie, jakby błądził myślami gdzieś daleko…
– Czy pamiętasz – wpada mi w słowo minister wojny, zwracając się do Boisdeffre’a – że Jeana Sandherra nazywali „najprzystojniejszym wojskowym w całej Francji”?
– Pamiętam, panie ministrze – potwierdza szef sztabu generalnego. – Biedak… Dziś trudno w to uwierzyć.
Po jednej ręce pułkownika Sandherra stał jego zastępca, spasiony alkoholik o twarzy w kolorze cegły, i z regularnością metronomu pociągał ze spiżowej piersiówki; po drugiej jedyny znany mi z widzenia jego podwładny – zwalisty major Joseph Henry, który poklepał mnie po ramieniu i tubalnym głosem oświadczył, że ma nadzieję, iż wspomnę o nim w raporcie dla ministra. W porównaniu z nim dwaj młodsi oficerowie z sekcji, obaj w stopniu kapitana, wydawali się zgoła bezbarwni. Był wśród nich również cywil, kościsty urzędas z lornetką teatralną przy oczach, którego wygląd nasuwał wrażenie, że rzadko bywa na świeżym powietrzu. Przesunęli się, żeby zrobić mi miejsce, a alkoholik zaproponował mi nawet łyk swojego obrzydliwego koniaku. Wkrótce dołączyli do nas dwaj inni ludzie z zewnątrz – bystry urzędnik z Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz du Paty de Clam, ten przerażająco durny pułkownik ze sztabu generalnego; w porannym świetle jego monokl błyskał niczym pusty oczodół.
Tymczasem zbliżała się pora rozpoczęcia uroczystości, pod złowrogim bladym niebem wyczuwało się napięcie. Na widowisko ściągnięto blisko cztery tysiące żołnierzy, żaden z nich jednak nie wydał najcichszego dźwięku. Nawet w tłumie zapanowała cisza. Jedynie na obrzeżach cour Morland coś jeszcze się działo – kilku zaproszonych gości wciąż kierowano na właściwe miejsca, ci zaś śpieszyli się, skruszeni niczym spóźnialscy na pogrzebie. Część widzów przed barierkami rozpoznała drobną, szczupłą kobietę w białym futrze, takiej samej czapce, mufce i z niebieską parasolką z falbankami w ręku, którą eskortował wysoki porucznik dragonów, i naraz nad błotem uniosły się brawa podkreślane okrzykami: „Hura!” i „Brawo!”.
Sandherr uniósł głowę.
– A to co za jedna, do diaska?! – burknął.
Któryś z kapitanów odebrał lornetkę teatralną urzędnikowi i wycelował ją w kobietę w futrze, która tymczasem dziękowała tłumom, kiwając głową i z wdziękiem kręcąc parasolką.
– Niech mnie kule biją, jeśli to nie boska Sarah! – Wyregulował nieco ostrość lornetki. – A prowadzi ją Rochebouet z Dwudziestego Ósmego. Ten to ma szczęście!