Gringo wśród dzikich plemion. Wojciech Cejrowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Wojciech Cejrowski
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Путеводители
Год издания: 0
isbn: 9788381271509
Скачать книгу
zwieść i często wypisują akty zgonu. A potem pod rękami sprytnych szamanów-szarlatanów „trupy" ożywają i na oczach przerażonej gawiedzi wstają z grobów. (Albo ktoś, kto się naraził czarownikowi, budzi się wewnątrz trumny zakopanej dwa metry pod ziemią.)

      Żołnierze mieli bardzo dużo szczęścia, że tego dnia trafili na grupę myśliwych, a nie na wojowników. Wojownicy noszą ze sobą strzałki śmiercionośne, ci zaś mieli tylko strzałki paraliżujące – przygotowane na małpy, a nie na ludzi. Kiedy Indianie polują, wcale nie zależy im na zatruciu zwierzęcia (którego mięso będą przecież potem jeść) – chodzi tylko o to, żeby zwierzę spadło z drzewa lub przestało uciekać.

      Nie znaczy to wcale, że żołnierzom było przyjemnie. Przeżyli coś w rodzaju śmierci klinicznej. Widzieli wszystko i słyszeli, odczuwali każde dotknięcie, każde ukąszenie moskita, ale nie byli w stanie rozporządzać swoim ciałem. Przez te kilka godzin ich bezbronne umysły miotały się uwięzione w bezwładnej stygnącej kupie ciała i kości. Widzieli wprawdzie wszystko, lecz nie byli w stanie poruszyć okiem, ani nawet drgnąć powieką. Żaden mięsień nie słuchał poleceń. Przerażeni; nie mogący wydobyć z siebie nie tylko krzyku lecz nawet najcichszego jęku. Widzący, słyszący i czujący, ale niemi i całkowicie bezwładni.

      Kiedy dowódcy wróciła mowa, najpierw przez dłuższy czas klął cicho, przeplatając wulgaryzmy imionami Jezusa, Maryi i kilku co bardziej popularnych świętych. Potem wydał nieprzepisową komendę:

      – Wypieprzamy stąd! Koniec patrolu. Płyniemy prosto do Tabatingi. Dzień i noc bez postojów. Żadnego polowania, żadnego łowienia rybek. A jak się któremu zachce do latryny, to będzie wystawiał zadek przez burtę. I trzymamy się samego środka nurtu – jak najdalej od brzegów!

      Nie musiał tego wszystkiego mówić – żołnierze, zazwyczaj leniwi i ślamazarni, tym razem ruszali się wyjątkowo sprawnie. Zanim dowódca skończył, wszyscy siedzieli już w łodzi, silnik był odpalony, a cumy zdjęte. śpieszyli się do tego stopnia, że nikt nie pomyślał, by zabrać tę całkiem nową maczetę wbitą w pień. Wkrótce w tajemniczym obozowisku pozostała tylko ona i dyndające w ciszy hamaki.

      DYNDAJĄCE HAMAKI

      Żeby odpowiedzieć na pytanie, skąd się tu wzięły, musimy się cofnąć w czasie mniej więcej o tydzień… A było to tak:

      Ja oraz dwaj Indianie (z plemienia, które nie jest już tak dzikie, jak kilka lat temu i niekiedy pozwala, by je ktoś odnalazł) spędziliśmy

      48 godzin na czatach. Bez przerw na sen, ponieważ mieliśmy do wyboru albo coś wreszcie upolować, albo odpocząć i w trakcie tego odpoczynku umrzeć z głodu.

      W końcu trafił nam się chudy ocelot wielkości kota. Zeżarliśmy go na półsurowo, ledwie osmalonego nad ogniem, a zaraz potem wszyscy zapadliśmy w twardy sen…

      …który ktoś mi właśnie przerywał szarpiąc za linkę od hamaka.

      Bałem się otworzyć oczy – czułem, że zamiast nich odkryję pod powiekami dwie łyżeczki piachu. Spałem wszystkiego może godzinę.

      Kolejne szarpnięcie hamakiem, a do tego ciuchuteńki syk przez zęby. Chyba nie ma rady – muszę wstać.

      Zacisnąłem zęby i zdecydowanym ruchem rozwarłem powiekę. Na oścież. No i okazało się, że to nie piach, tylko grubo tłuczona sól kuchenna. Szczypało jak zaraza, ale łzy jakoś nie chciały popłynąć. Kiedy podnosiłem drugą powiekę miałem wrażenie, że słyszę cichy chrzęst.

      Z oka???

      No nieee, bez przesady… Skupiłem się na słuchaniu…

      Coś chrzęściło naprawdę… Gdzieś pode mną… Trochę z tyłu… Chrzęsty powtarzały się w sekwencjach po trzy – tak jakby ktoś robił trzy kroki, potem się zatrzymywał, znowu trzy, itd.

      Chrzęszczenie ściółki w lesie iglastym pełnym starych szyszek, suchych szpilek i świerkowego chrustu nikogo nie dziwi, ale tu – to była dżungla, gdzie nic nigdy nie chrzęści; raczej mlaska błockiem, butwieje po cichutku, mięknie i głuszy wszelkie kroki.

      Więc co tu tak chrzęści?… Ktoś się skrada, czy jak?… I dostanę zaraz w plecy małą czarną strzałką?…

      Niemożliwe, przecież zawsze, kiedy na naszej drodze znajdowaliśmy wbite w ziemię oszczepy ostrzegawcze – znak zakazu wstępu na teren Dzikich – grzecznie zawracaliśmy. A Dzicy są honorowi – nie strzelą do nikogo bez powodu.

      Więc co tu tak…

      Ojej! Niedobrze! Jedyne, co tu ma prawo zachrzęścić, to chityna – pancerze owadów.

      Gwałtownie szarpnąłem się w hamaku chcąc z niego wyskoczyć…

      – …siiiiiiedź cicho, gringo, i się nie ruszaj – wrzasnął na mnie szeptem Indianin.

      (Znacie to pewnie – wrzask szeptem – nie podnosi się głosu, ba, mówi się cichuteńko, na granicy słyszalności, właściwie ledwie syczy przez zęby, a jednak to, co się mówi, i sposób w jaki się to robi, dzwoni w uszach jak!W!R!Z!A!S!K!)

      – Udawaj, że cię tu nie ma, że nie żyjesz. Inaczej cię zjedzą.

      – ?

      – Mrówki – odpowiedział dokładnie na pytanie, które mu zadałem (choć pytałem tylko w myślach).

      W takich sytuacjach nie zadaje się pytań (na głos). Kiedy twój przewodnik mówi: padnij – padasz, kiedy mówi: ciii – siedzisz cicho do odwołania. Tak długo, jak on.

      Nieraz widywałem Indian godzinami tkwiących w bezruchu – jak kamienne posągi – czatowali w ten sposób na zwierzynę. Ludzie biali czegoś takiego nie potrafią. Nasze stawy wymagają częstego rozprostowywania, nasze karki, pokąsane przez moskity, wymagają podrapania, kropelki potu na czole – otarcia itd., a w tym czasie Indianie siedzą bez ruchu. Nawet im oko nie drgnie. Czasami tylko w głębi półprzymkniętego oczodołu źrenica przesuwa się powolutku i niepostrzeżenie, milimetr po milimetrze. O tym, że po godzinach takiego kamiennego siedzenia, Indianin się ożywia (bo w gąszczu spostrzegł zwierzynę) świadczy tylko mała fioletowa żyłka na skroni, która zaczyna pulsować napięciem.

      Teraz my wisieliśmy nieruchomo w hamakach udając część pejzażu. Martwą część. A na ziemi pod nami toczyła się wojna. śmiertelna wojna.

      Szedł tamtędy rozłożysty, dobrze zorganizowany, krwiożerczy i głodny dywan czerwonych mrówek. Chrzęsty, które słyszałem, pochodziły od węża, który zwijał się właśnie w przedśmiertnych konwulsjach. Umierał najgorszą możliwą śmiercią – wyżerany od środka. Mrówki maszerowały metodycznie przez jego wnętrzności i opróżniały go ze wszystkiego co jadalne… chrzęszcząc przy tym szczękami.

      Na szczęście żadna z nich nie wpadła na pomysł, by spojrzeć w górę – to nam uratowało życie. Mrówki, zajęte wężem, nie zwróciły na nas uwagi i wkrótce poszły sobie dalej.

      Zaraz potem my także poszliśmy dalej. Rzecz jasna w przeciwnym kierunku. I biegiem! Jak najdalej od tego miejsca! Zostały po nas tylko te puste, dyndające hamaki.

      – I moja nowiutka maczeta!

      – Chcesz po nią wrócić, gringo? – spytał Indianin z wyraźną kpiną w głosie. – Idź. A my tu sobie na ciebie poczekamy.

      Nie chciałem.

      MRÓWKOŻERCY

Скачать книгу