Mara. Michał Kuźmiński. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Michał Kuźmiński
Издательство: PDW
Серия: Etnokryminał
Жанр произведения: Ужасы и Мистика
Год издания: 0
isbn: 9788327159090
Скачать книгу
i rozpaczy. I pytał, czy zadzwonię do księdza...

      – Wydać zwłoki rodzinie? – powtórzyła prokurator Franz. – Ależ nie będzie żadnego wydania zwłok rodzinie.

      Jej zimny alt odbił się echem w białych ścianach kostnicy. Dała przedsiębiorcy pogrzebowemu znak, żeby zamknął zwłoki w chłodni, podczas gdy sama patrzyła już w ekran smartfona ze skupioną miną kogoś, kto potrzebuje okularów do czytania. Przycisnęła telefon do ucha.

      – Bartuś? – powiedziała, kiedy po drugiej stronie odezwał się męski głos. – Bartuś, kochanie, rzuć wszystko, co robisz, i przyjedź, proszę, do Dąbrowy, ale już.

      Przywitała się, z ulgą rozpinając motocyklową kurtkę. Zerknął na jej motor i pomyślał, że pora wygrzebać z dna szafy prawo jazdy zrobione jeszcze w liceum. To chyba przez Bogdana znienawidził samochody.

      Przepuścił ją w drzwiach.

      – Nic nie było. Guzika, sprzączki, biżuterii, tabliczki z napisem „Własność pracowni biologicznej I LO”, nic – mówił. – Nawet kawałka kontekstu.

      – Kiedy będziesz miał opinię biegłych o tym szkielecie? – zapytała.

      – Ja będę miał? – zdziwił się Bastian. – Prokurator będzie miał. Ciekawe, czy w ogóle cokolwiek mi powie. Bo mam wrażenie, że najchętniej zakopałby te kości z powrotem.

      Anka zamyślona usiadła przy stole, podpierając się na łokciu. Znał ten stan. Korciło ją to. Nie dawało jej spokoju.

      – A te zdjęcia kości, które zrobiliście z Wiolką? Może mogłabym je pokazać komuś na uczelni, jest kilka osób...

      – Anka – zachrypiał. Po całej nocy kopania i całym dniu grzebania na strychu docierało do niego, że nie ma niczego poza brudem za paznokciami i pajęczynami we włosach. – I co, wrzucą te zdjęcia w superkomputer, który zrobi wirtualną rekonstrukcję albo, nie wiem, analizę DNA na podstawie fotografii?

      – Przecież nie o to...

      Zacisnął zęby, jakby poczuł się prowokowany.

      – Jesteś antropologiem kultury – syknął – a nie takim od kości. My się na tym nie znamy.

      – Posłuchaj mnie. – Podniosła głowę. – Zastosujmy metodę eliminacji. Wiemy, że przy kościach technicy i ty nie znaleźliście nic: ani guzika, ani strzępka tkaniny, ani kościanego grzebyka. Czyli nie jest to neolityczne albo średniowieczne cmentarzysko ani wojenny grób przypadkowego żołnierza. Musimy więc potraktować ten brak kontekstu i jakichkolwiek śladów jako ślad. I tutaj najbardziej mi pasuje Judenjagd. Żydowskie ofiary ograbiano dosłownie ze wszystkiego: z ubrań, z butów, często nawet z bielizny, i grzebano całkiem nagie. W polu, w lesie, tam gdzie je zamordowano. Tyle mogę ci jako antropolog kultury powiedzieć, bo na kościach rzeczywiście się nie znam. Ale to może być też cokolwiek innego: nieszczęśliwa miłość, sąsiedzkie porachunki. Inna sprawa, że wtedy pewnie byś słyszał, że na przykład kobieta z okolicy zniknęła bez śladu. Stawiam taką hipotezę. Tylko tyle.

      – Nawet jeśli masz rację, i tak nie dowiemy się, co się stało – mruknął.

      Otworzył lodówkę. Anka przyglądała się jego zgarbionym plecom. Myślała o tym, że Bastian z całych sił chce się dowiedzieć prawdy i zarazem bardzo się tej wiedzy boi. Pragnie przekopać to miejsce i odkryć, co się pod nim kryje, a równocześnie broni tego podwórka jak pies łańcuchowy. Jest nieznośny, bo ta sprzeczność musi być nieznośna.

      – Masz rację. – Odetchnęła. – Niepotrzebnie nakręcam siebie i ciebie przy okazji. Powinniśmy się wstrzymać z wyciąganiem wniosków, dopóki nie dostaniemy opinii biegłych.

      – Jasne – syknął. Najpierw sama wrzuciła granat do wychodka, a teraz udaje krynicę spokoju. – Może dla ciebie to jest akademickie ćwiczenie z dedukcji, ale tu chodzi o moją rodzinę!

      Zacięła usta i patrzyła na niego jak przedszkolanka na histeryzujące dziecko. Jezu, jak go to wkurzało. Ale nic nie powiedziała, poczekała, aż mu przejdzie.

      – Anka, ja po prostu nie wiem, co robić – szepnął, zatrzaskując lodówkę i opierając się o blat.

      – Chodź – odparła. – Przejedziemy się.

      *

      Coś ją tknęło. To było jak ukłucie pod lewą piersią, jak skurcz żołądka, który trwa krócej, niż zdąży nadejść pierwsza myśl. Wytarła dłonie w kuchenną ścierkę i podeszła do okna.

      Już kilka razy zdarzało mu się nie wracać na noc. Raz łaził do świtu, zaszedł aż do Radgoszczy. Czasem po zamknięciu baru wlókł się na stację benzynową, kupował kilka piw i siadał z nimi nad Breńką. Twierdził, że wtedy rozmyśla, planuje. Wolał się włóczyć niż siedzieć z rodziną. Raz go ludzie znaleźli, jak spał na ławce w parku pod nowym kościołem. Zrobiła mu wtedy awanturę, że on jest wykształconym człowiekiem, a nie menelem, i że wstyd przynosi, w dodatku pod kościołem. Od tamtej pory był spokój. Dziś rano zdenerwowała się, że znowu się zaczyna.

      Przez okno zobaczyła u płotu Maćka. Ich syn wydał jej się jeszcze bardziej kościsty i zgarbiony, nie widziała dokładnie jego oczu, tylko ciemne oczodoły, jakby same oczy zapadły się w głąb czaszki. Dłońmi przeczesywał przetłuszczone włosy. Po drugiej stronie płotu stał policjant.

      Ścierka wypadła Wężykowej z ręki.

      Gdy kobieta wybiegła na podwórze, radiowóz znikał za zakrętem. Dopadła do syna. Strach ścinał jej krew w żyłach.

      – Mamo... – Maciej Wężyk odwrócił się do niej powoli. – Tatowi się coś złego stało.

      Siedzieli na ławeczce przed urzędem miasta, otoczeni żywopłotem. Anka lizała lody, Bastian swoją porcję pochłonął kilkoma gryzami. W ogóle nie smakowały jak te od Kaczora, Pękali czy Pelca, na które chodziło się po niedzielnej mszy. Ale cieszył się, że dał się namówić Ance na wyjście z domu. Pojechali do miasta motorem, więc miał legalną okazję, żeby złapać ją za tyłek.

      W dzieciństwie omijał ten skwerek, bo zwykle okupowały go żule. Nie bywał tu często, wszystko, co potrzebne, rosło w polu albo biegało po podwórku. Teraz też rzadko przyjeżdżał do miasta – wystarczały mu wizyty w Tesco, żeby uzupełnić barek i lodówkę. A nie było tu sensownej knajpy, żeby posiedzieć.

      Pewnie dlatego zawsze, ilekroć się tu znalazł, zdumiewały go zmiany. Odrapane fasady, które pamiętał z dzieciństwa, przybierały modne kolory brzoskwini, pistacji i budyniu. Porządkowały się skwerki, trawniki i chodniki. Przybyło dobrych samochodów, wyrosła bujna przedsiębiorczość, reklamująca się na każdym wolnym skrawku przestrzeni. Ludziom żyło się lepiej.

      I wreszcie synagoga, która znowu zmieniła się w najbardziej okazałą budowlę miasteczka. Anka zaciągnęła go tam, chociaż nie lubił muzeów. Wciąż nie mógł się przyzwyczaić. Gdy przyjeżdżał tu przed laty, nauczył się jej nie zauważać, tak jak mieszkańcy Dąbrowy. O synagodze, częściej zwanej bożnicą, się nie wspominało, nie dyskutowało. Nie zadawało się pytań. Tak jakby miało jej nie być – chociaż ostentacyjnie była, niczym rozkładające się na plaży cielsko morskiego potwora, w którego istnienie nikt nie wierzy.

      Teraz, gdy stanął na środku sali modlitewnej, zadarł głowę, przyglądając się odnowionym pieczołowicie polichromiom w żywych kolorach.

      – Delfin? – zapytał głośno, aż oprowadzająca wycieczkę przewodniczka zgromiła go spojrzeniem.

      – Lewiatan – syknęła szeptem Anka i pociągnęła go za rękaw w stronę gablotek.

      Nigdy wcześniej nie