Mara. Michał Kuźmiński. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Michał Kuźmiński
Издательство: PDW
Серия: Etnokryminał
Жанр произведения: Ужасы и Мистика
Год издания: 0
isbn: 9788327159090
Скачать книгу
pierś. – Taki żem sobie prezent sprawił na czterdzieste urodziny. Mówię ci, Niemiec płakał, jak sprzedawał. Płakał, bo mu ktoś w dupę wjechał. Ale ja sobie wyklepałem i mam.

      Niespiesznym krokiem przeszli do sadu. Kuzyn gadał jak najęty – kto umarł, kto się gdzie wybudował, kto czym jeździ i czyje dzieci dokąd wyjechały. Bastian słuchał go jednym uchem, w drugim dzwoniło mu z niewyspania. Sam nie wiedział, kiedy znaleźli się nad wykopem.

      – To tu te kości znaleźli? – upewnił się Bogdan i aż się wychylił, żeby zobaczyć jak najwięcej.

      – Skąd wiesz?! – Bastian nagle oprzytomniał.

      – Wszyscy już o nich mówią. – Bogdan wzruszył ramionami. – A skarbu żeś żadnego przy okazji nie znalazł? – Zaśmiał się.

      – Skarbu? – Bastian jeszcze szerzej otworzył oczy.

      – No nie wiem, złota?

      – Ty się nie domyślasz, co to mogą być za kości?

      Kuzyn pokręcił głową, wydymając wargi.

      – A dziadkowie nie opowiadali ci żadnych historii? – zapytał ostrożnie dziennikarz. – Na przykład z wojny.

      – Nic specjalnego. Coś o samolocie, tym, jak mu tam, halifaxie, co tu spadł. O tym, że było ciężko, jak się urodził wujek Marian, jak się wszyscy bali. Pewno tobie mówili to samo. – Bogdan zaczął się bawić kluczykami od auta. – To ja już będę lecieć.

      – Słuchaj. – Bastian wcale nie miał zamiaru tak łatwo go wypuścić. – A o czymś takim jak Judenjagd słyszałeś?

      – Juden co? – Twarz kuzyna wyrażała najszczersze zdumienie. – To coś o Żydach, tak? – Bastian kiwnął głową, obserwując jego twarz. – Ech, Bastian, to już nie masz się czym zajmować?

      Bogdan ruszył sprężystym krokiem w stronę swojego audi. Bastian czuł w ustach suchy niesmak, w oczach piach i niewyspanie. Obciągnął wygnieciony podkoszulek. Był wściekły, że po latach zaprezentował się kuzynowi w takim stanie. Bogdan założył na nos okulary przeciwsłoneczne, otworzył drzwiczki samochodu i oparł się o nie łokciem. Bastian mógłby się założyć, że kuzyn ćwiczył tę pozę przed lustrem.

      – A w domu żeście nic ciekawego nie znaleźli? – zapytał Bogdan.

      – W domu? – zdziwił się Bastian.

      – Pruli żeście w końcu ściany, zdzierali żeście podłogi... – Bogdan zawiesił głos. – Dobra, to lecę. Weź zadzwoń do mojej matki, ucieszy się. Bardzo cię lubiła.

      Czerwone audi z piskiem opon ruszyło z podjazdu. Bastian wrócił do domu i przepłukał nad zlewem usta. Siedzi tu już trochę i nie odezwał się do ciotki Wery, a przecież kiedyś to była jego ulubiona ciocia. Nasypał sobie do miski płatków kukurydzianych, zalał mlekiem i usiadł przy stole. Powiódł wzrokiem po ścianach. Rzeczywiście, spruli tu wszystko do gołych cegieł, ani jedna deska się nie ostała.

      Bella mówiła, że wszystkie szpargały, z którymi nie wiedziała, co zrobić, wyniosła na strych.

      Niedojedzone płatki zostały na stole.

      Kaługa i Papa stali na poboczu, szukając cienia. Papa jadł hot doga z sosem tysiąca wysp, podobnie technicy, którzy właśnie skończyli czynności, pozdzierali z rąk gumowe rękawiczki i rzucili się na jedzenie. Kaługa obejmował sękatymi dłońmi kubek z kawą smakującą ciepłym plastikiem od dekla. Ci z drogówki zlitowali się nad nimi i skoczyli po wałówkę na niedaleką stację BP przy wylocie drogi na Szczucin.

      – Trzeba pogadać z rodziną – powiedział Kaługa. Papa milczał.

      Dwie godziny temu już prawie kończyli, gdy od Dąbrowy przyjechała srebrna toyota yaris. Podkomisarz spojrzał najpierw na aspiranta, potem na auto. Zmełł w ustach przekleństwo, gdy otworzyły się drzwi kierowcy.

      – Kto ją tu, kurważ, zaprosił? – syknął.

      Prokurator Judyta Franz wygładziła czarną spódnicę garsonki. Siwiejące włosy ściągnięte w kok i zwężone, okolone zmarszczkami oczy nadawały jej belferski wygląd. Rozejrzała się i ruszyła wprost do podkomisarza. Kaługa poprawił pasek i podszedł do niej.

      – Dzień dobry – mruknął.

      – Dlaczego mnie nie wzywacie? – zapytała, ignorując uprzejmości.

      – Przecież pani prokurator nigdy nie życzyła sobie, żeby po nią przyjeżdżać radiowozem...

      – Przyjeżdżam sama – ucięła. – Ale gdy mam dyżur, życzyłabym sobie jednak, żeby któryś z panów mnie zawiadamiał o zdarzeniu ze skutkiem śmiertelnym.

      – Pani koledzy czasem powierzają...

      – Ja nie jestem żadnym kolegą! – warknęła, a wszyscy zgromadzeni na miejscu wypadku wstrzymali oddech. Kaługa wyglądał, jakby gryzł się w język, żeby jej nie przytaknąć. – Mnie się woła. Zawsze.

      – Nikt nie zawiadomił? – Podkomisarz rozejrzał się, rzucając spojrzenia spode łba. – Noż kurwa, chłopaki.

      Gdy mruczał, że w zamieszaniu musiało dojść do nieporozumienia, prokurator Franz przeniosła uwagę na technika, który nadaremnie szukał śladów, choćby oderwanego z auta sprawcy kawałka plastiku. Krążył w trawie wokół miejsca, gdzie czarną plamę na asfalcie okrywał lśniący koc termiczny obciążony dwoma kamieniami.

      Obok leżał czarny worek na zwłoki.

      – Bez żartów – mruknęła i wymijając Kaługę, ruszyła przed siebie. Podkomisarz podążył za nią. Aspirant Papa obserwował ich z pewnej odległości. – Dlaczego zwłoki są w worku?! – zapytała podniesionym głosem, aż technik znieruchomiał. – To pan polecił je spakować?

      Technik pokręcił głową. Prokurator Franz odwróciła się na obcasie i wycelowała polakierowany paznokieć w Kaługę.

      – Podjęliście czynności bez obecności prokuratora. I do tego spakowaliście zwłoki bez moich oględzin? – wycedziła głosem lodowatym jak kostnica. Podkomisarz zacisnął pięści.

      – Na miłość boską – burknął. – Przecież to kolega był. Władek. Nie mieli my parawanu, musieli my go spakować do wora. Miały go tu muchy żreć i postronni się gapić? Toż już kilka wycieczek przegoniłem. Trza być ludzkim.

      Franz machnęła na technika, ten nachylił się nad workiem i rozsunął zamek do połowy piersi ofiary. Prokuratorka, nie odwracając się, wyciągnęła w bok otwartą dłoń. Ktoś podał jej pudełko z silikonowymi rękawiczkami. Naciągnęła jedną, pochyliła się. Ujęła denata za żuchwę. Poruszyła jego głową najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Zmarszczyła czoło.

      Zdejmując rękawiczkę, stanęła przed Kaługą. Była niższa o dwie głowy, tak że musiał się schylić, aby spojrzeć w jej zmętniałe, zimne oczy.

      – Sprawca? – zapytała.

      – Ustalamy.

      – Świadkowie?

      – Nie ma. Znaczy ustalamy.

      – Zgłaszający?

      – Spisany i puszczony.

      Zmilczała to.

      – Ofiara miała telefon?

      – Nie znaleźli my.

      – Monitoring?

      – Zabezpieczymy oczywiście.

      – Stawi się pan u mnie w prokuraturze – zakomunikowała. – Omówimy sobie te czynności ze szczególnym uwzględnieniem