Niespiesznym krokiem przeszli do sadu. Kuzyn gadał jak najęty – kto umarł, kto się gdzie wybudował, kto czym jeździ i czyje dzieci dokąd wyjechały. Bastian słuchał go jednym uchem, w drugim dzwoniło mu z niewyspania. Sam nie wiedział, kiedy znaleźli się nad wykopem.
– To tu te kości znaleźli? – upewnił się Bogdan i aż się wychylił, żeby zobaczyć jak najwięcej.
– Skąd wiesz?! – Bastian nagle oprzytomniał.
– Wszyscy już o nich mówią. – Bogdan wzruszył ramionami. – A skarbu żeś żadnego przy okazji nie znalazł? – Zaśmiał się.
– Skarbu? – Bastian jeszcze szerzej otworzył oczy.
– No nie wiem, złota?
– Ty się nie domyślasz, co to mogą być za kości?
Kuzyn pokręcił głową, wydymając wargi.
– A dziadkowie nie opowiadali ci żadnych historii? – zapytał ostrożnie dziennikarz. – Na przykład z wojny.
– Nic specjalnego. Coś o samolocie, tym, jak mu tam, halifaxie, co tu spadł. O tym, że było ciężko, jak się urodził wujek Marian, jak się wszyscy bali. Pewno tobie mówili to samo. – Bogdan zaczął się bawić kluczykami od auta. – To ja już będę lecieć.
– Słuchaj. – Bastian wcale nie miał zamiaru tak łatwo go wypuścić. – A o czymś takim jak Judenjagd słyszałeś?
– Juden co? – Twarz kuzyna wyrażała najszczersze zdumienie. – To coś o Żydach, tak? – Bastian kiwnął głową, obserwując jego twarz. – Ech, Bastian, to już nie masz się czym zajmować?
Bogdan ruszył sprężystym krokiem w stronę swojego audi. Bastian czuł w ustach suchy niesmak, w oczach piach i niewyspanie. Obciągnął wygnieciony podkoszulek. Był wściekły, że po latach zaprezentował się kuzynowi w takim stanie. Bogdan założył na nos okulary przeciwsłoneczne, otworzył drzwiczki samochodu i oparł się o nie łokciem. Bastian mógłby się założyć, że kuzyn ćwiczył tę pozę przed lustrem.
– A w domu żeście nic ciekawego nie znaleźli? – zapytał Bogdan.
– W domu? – zdziwił się Bastian.
– Pruli żeście w końcu ściany, zdzierali żeście podłogi... – Bogdan zawiesił głos. – Dobra, to lecę. Weź zadzwoń do mojej matki, ucieszy się. Bardzo cię lubiła.
Czerwone audi z piskiem opon ruszyło z podjazdu. Bastian wrócił do domu i przepłukał nad zlewem usta. Siedzi tu już trochę i nie odezwał się do ciotki Wery, a przecież kiedyś to była jego ulubiona ciocia. Nasypał sobie do miski płatków kukurydzianych, zalał mlekiem i usiadł przy stole. Powiódł wzrokiem po ścianach. Rzeczywiście, spruli tu wszystko do gołych cegieł, ani jedna deska się nie ostała.
Bella mówiła, że wszystkie szpargały, z którymi nie wiedziała, co zrobić, wyniosła na strych.
Niedojedzone płatki zostały na stole.
Kaługa i Papa stali na poboczu, szukając cienia. Papa jadł hot doga z sosem tysiąca wysp, podobnie technicy, którzy właśnie skończyli czynności, pozdzierali z rąk gumowe rękawiczki i rzucili się na jedzenie. Kaługa obejmował sękatymi dłońmi kubek z kawą smakującą ciepłym plastikiem od dekla. Ci z drogówki zlitowali się nad nimi i skoczyli po wałówkę na niedaleką stację BP przy wylocie drogi na Szczucin.
– Trzeba pogadać z rodziną – powiedział Kaługa. Papa milczał.
Dwie godziny temu już prawie kończyli, gdy od Dąbrowy przyjechała srebrna toyota yaris. Podkomisarz spojrzał najpierw na aspiranta, potem na auto. Zmełł w ustach przekleństwo, gdy otworzyły się drzwi kierowcy.
– Kto ją tu, kurważ, zaprosił? – syknął.
Prokurator Judyta Franz wygładziła czarną spódnicę garsonki. Siwiejące włosy ściągnięte w kok i zwężone, okolone zmarszczkami oczy nadawały jej belferski wygląd. Rozejrzała się i ruszyła wprost do podkomisarza. Kaługa poprawił pasek i podszedł do niej.
– Dzień dobry – mruknął.
– Dlaczego mnie nie wzywacie? – zapytała, ignorując uprzejmości.
– Przecież pani prokurator nigdy nie życzyła sobie, żeby po nią przyjeżdżać radiowozem...
– Przyjeżdżam sama – ucięła. – Ale gdy mam dyżur, życzyłabym sobie jednak, żeby któryś z panów mnie zawiadamiał o zdarzeniu ze skutkiem śmiertelnym.
– Pani koledzy czasem powierzają...
– Ja nie jestem żadnym kolegą! – warknęła, a wszyscy zgromadzeni na miejscu wypadku wstrzymali oddech. Kaługa wyglądał, jakby gryzł się w język, żeby jej nie przytaknąć. – Mnie się woła. Zawsze.
– Nikt nie zawiadomił? – Podkomisarz rozejrzał się, rzucając spojrzenia spode łba. – Noż kurwa, chłopaki.
Gdy mruczał, że w zamieszaniu musiało dojść do nieporozumienia, prokurator Franz przeniosła uwagę na technika, który nadaremnie szukał śladów, choćby oderwanego z auta sprawcy kawałka plastiku. Krążył w trawie wokół miejsca, gdzie czarną plamę na asfalcie okrywał lśniący koc termiczny obciążony dwoma kamieniami.
Obok leżał czarny worek na zwłoki.
– Bez żartów – mruknęła i wymijając Kaługę, ruszyła przed siebie. Podkomisarz podążył za nią. Aspirant Papa obserwował ich z pewnej odległości. – Dlaczego zwłoki są w worku?! – zapytała podniesionym głosem, aż technik znieruchomiał. – To pan polecił je spakować?
Technik pokręcił głową. Prokurator Franz odwróciła się na obcasie i wycelowała polakierowany paznokieć w Kaługę.
– Podjęliście czynności bez obecności prokuratora. I do tego spakowaliście zwłoki bez moich oględzin? – wycedziła głosem lodowatym jak kostnica. Podkomisarz zacisnął pięści.
– Na miłość boską – burknął. – Przecież to kolega był. Władek. Nie mieli my parawanu, musieli my go spakować do wora. Miały go tu muchy żreć i postronni się gapić? Toż już kilka wycieczek przegoniłem. Trza być ludzkim.
Franz machnęła na technika, ten nachylił się nad workiem i rozsunął zamek do połowy piersi ofiary. Prokuratorka, nie odwracając się, wyciągnęła w bok otwartą dłoń. Ktoś podał jej pudełko z silikonowymi rękawiczkami. Naciągnęła jedną, pochyliła się. Ujęła denata za żuchwę. Poruszyła jego głową najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Zmarszczyła czoło.
Zdejmując rękawiczkę, stanęła przed Kaługą. Była niższa o dwie głowy, tak że musiał się schylić, aby spojrzeć w jej zmętniałe, zimne oczy.
– Sprawca? – zapytała.
– Ustalamy.
– Świadkowie?
– Nie ma. Znaczy ustalamy.
– Zgłaszający?
– Spisany i puszczony.
Zmilczała to.
– Ofiara miała telefon?
– Nie znaleźli my.
– Monitoring?
– Zabezpieczymy oczywiście.
– Stawi się pan u mnie w prokuraturze – zakomunikowała. – Omówimy sobie te czynności ze szczególnym uwzględnieniem