Frigiel i Fluffy. Więźniowie Netheru. Frigiel. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Frigiel
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Frigiel i Fluffy
Жанр произведения: Книги для детей: прочее
Год издания: 0
isbn: 978-83-8151-264-0
Скачать книгу
– pomyślał Abel, odwracając głowę z nadzieją, że dojrzy jakąś uliczkę, która pozwoliłaby mu wrócić w wyżej położone rejony.

      Po jego lewej stronie domy ustąpiły miejsca wąwozowi, którego dno ginęło w mroku. Kręte schody niezmiennie wiły się, oparte o duży czarny budynek po prawej stronie młodego mężczyzny. Abel ruszył schodami przed siebie, a kiedy był już w połowie wysokości tego szczególnie odsłoniętego odcinka drogi, trzy stopnie niżej pojawiło się trzech zombie. Niemal od razu go wyczuli i zaczęli wdrapywać się za nim. Abel odwrócił głowę – z góry nadchodziło kolejnych sześciu. Zamachnął się kilofem, po czym mocnym ciosem uderzył w ścianę budynku, który stał u szczytu schodów i górował nad pustką. Kilof się złamał. Młody mężczyzna zmrużył oczy w ciemności, dotknął kamienia.

      – Obsydian? Serio?

      Musiał to być jakiś budynek państwowy. Zapewne skład dynamitu lub prochu strzelniczego Gwardzistów Światła. Do wznoszenia tego rodzaju budowli często wybierano ów czarny kamień odporny na wybuchy.

      Tymczasem zombie byli coraz bliżej. Sześciu z jednego boku, trzech z drugiego. Abel oddał oczywiście miecz swojego ojca Frigielowi i zamiast broni wolał wytworzyć kilof.

      „Brakuje ci bloczka czy co?” – powiedział sam do siebie, pukając się w czoło.

      Z torby wyciągnął pochodnię. Zombie nie przepadali za ogniem i może gdyby zamachał nią przed trzyosobową grupą, zdołałby ich odepchnąć i się przebić. Schody zmuszały zombie, by szli jeden za drugim.

      Młody mężczyzna zszedł kilka stopni. Z każdym pokonywanym blokiem umarlaki wydawały z siebie pełen zachwytu charkot. Zdawały się wyczuwać strach Abla i z góry się nim rozkoszowały. Tarankańczyk rzucił okiem na to, co znajdowało się za nim. Pozostałych sześciu zombie nadchodziło zbyt szybko. Młodego mężczyznę ogarnęła panika. Widział już siebie przygniecionego przez kreatury. Głupio byłoby umrzeć w taki sposób!

      Wyciągnął przed siebie pochodnię. Jeszcze dwa stopnie i zombie go dosięgną.

      Wtedy to w ścianie z obsydianu otworzyły się sekretne drzwi, uderzając żywe trupy prosto w twarz. Abel usłyszał, jak umarlaki wydają zdziwiony jęk i staczają się w stronę dolnego miasta.

      Przed młodym mężczyzną wyłoniła się głowa Gwardzisty Światła. Dawał mu znak.

      – Wchodźżeż! Szybko!

      Abel poczuł, jak na jego ramię opada zimna dłoń. Dopadło go sześciu zombie, którzy schodzili z góry. W tej samej chwili, nie czekając na odpowiedź, gwardzista chwycił Abla za rękaw i wciągnął go do środka. Drzwi zatrzasnęły się na ręce umarlaka. Rozległo się skrzypnięcie i trzask spróchniałych kości.

      Naprzeciw Abla stało dwóch żołnierzy. Drobny, bladolicy wąsacz oraz postawny mężczyzna o skórze tak ciemnej i z oczami o błękicie tak głębokim, że zdawało się, iż chodzi o endermena. Abel rozpoznał ich od razu. Poczuł, jak jego serce zaczyna szybciej bić. Było to dwóch strażników, którzy kiedyś powitali ich – Frigiela i jego – u wejścia do miasta. Wąsacz wyciągnął kartkę papieru i uważnie na nią spojrzał.

      – To nie on – odezwał się.

      – Ale go znamy – powiedział drugi.

      Enderman uniósł pochodnię na wysokość twarzy.

      – Przeca to synulo Deryna Swale’a!

      Podekscytowany strażnik spojrzał na swojego towarzysza. Następnie klepnął Abla w ramię.

      – Ależ my się cieszymy, że pana widzimy, mości panie Swale! Myśmy myśleli, żeś pan kopnął w bloczek, kiedy smok zaatakował! Koniecznie musimy pana zaprowadzić do pułkownika Niditcha. Każdy, kto jest dostępny, jest potrzebny.

      Abel chciał zaprotestować, powiedzieć im, że nie przyszedł tu po to, żeby wstępować do Domu Świateł, tylko po to, by pomóc przy odbudowie. Przerwał mu niski wąsacz.

      – A to dobre! A to dobre! – powtarzał, uśmiechając się szeroko – A to będzie pan pułkownik zadowolony. Bardzo zadowolony!

      Poprosili Abla, by podążył za nimi korytarzem.

      – Chodźta, mości panie, inni na nas czekają.

      Korytarz prowadził do dużej sali. Dwóch strażników wyposażonych w pochodnie pilnowało garstki mieszkańców, których uratowali przed oblężeniem zombie. Dwóch innych pakowało dynamit oraz przechowywany w skrzyniach proch strzelniczy do wielkich worków.

      – Nazywam się Clogatorvis, ale wszyscy mówią na mnie Clog – zwrócił się do Abla przypominający endermena mężczyzna.

      – Ja jestem Yuk – odezwał się wąsacz.

      – Jedyne co, mości panie Swale, musisz zrobić, to iść z nami. Odprowadzimy mości pana do samiuśkiego Domu Świateł. Teraz to jedyne naprawdę bezpieczne miejsce w mieście.

      Yuk i Clog stanęli na czele grupy. Przewodzili jej z zaskakującym spokojem. Abel zorientował się, że zabezpieczono drogę prowadzącą do akademii wojskowej. Ulice zostały zablokowane za pomocą drewnianych furtek. Tuż za nimi gromadziły się dziesiątki zombie, którzy przestępując w miejscu z nogi na nogę, zupełnie nie byli w stanie zrozumieć, z czym mają do czynienia2.

      Abel zauważył, że Dom Świateł, również wybudowany z obsydianu, wspaniale oparł się kulom ognia rzucanym przez Smoka Kresu. Domy, które wznosiły się wokół niego, nie miały tego szczęścia. Nie zostało z nich nic oprócz ruin, znad których unosił się dym. Na dużym dziedzińcu akademii z powodu pilnej potrzeby postawiono chaty z drewna. To tam właśnie ulokowano wszystkie liczące się w mieście osobistości. Biedniejsi musieli zadowolić się łóżkami, które ustawiono ciasno jedno obok drugiego w refektarzu oraz w sali do ćwiczeń.

      – Tędy! – powiedział Yuk.

      Ruszyli skąpanymi w cieniu schodami. Liczba żołnierzy zgromadzonych na piętrze zdumiała Abla. Było ich niemalże tylu, ilu uchodźców. Przyglądając się ich napierśnikom, zrozumiał, że nie byli to Gwardziści Światła. Dostrzegł łuczników z Sawann Solena, mistrzów dynamitowych z Ognistych Stepów. Zostali sprowadzeni z wszystkich zakątków królestwa. Abel rozpoznał nawet słynnych zwiadowców z dżungli Taranka.

      – Sam król jest już w drodze – wyszeptał Clog, zgadując jego myśli.

      – Król? Ale dlaczego?

      – Z powodu kampaniji, mości panie Swale!

      – Kampaniji do Netheru – dorzucił Yuk.

      Abel chciał zadać kolejne pytania, ale strażnicy wprowadzali go już do gabinetu pułkownika. Na drzwiach wciąż widniała tabliczka z nazwiskiem generała Nergala. Jego następca był siwiejącym mężczyzną, tak niskim, że Abel zapytał sam siebie, czy stał on kiedykolwiek na polu bitwy. Pułkownik siedział za drewnianym biurkiem, które wydawało się dla niego za duże, i nawet nie podniósł głowy, gdy Abel wszedł. Mebel zawalony był papierzyskami, które Tarankańczyk starał się rozszyfrować, czekając, aż pułkownik skończy robić to, co zaczął wcześniej. Nagle młodemu mężczyźnie zaparło dech w piersiach. Pomiędzy kartkami rozpoznał pismo swojego ojca. List.

      – A pan to? – zapytał pułkownik, wyraźnie niezadowolony ciekawością Abla.

      – Deryn Swale! – odezwał się Yuk.

      – Abel Swale – poprawił go Tarankańczyk. – Jego syn.

      Na usta funkcjonariusza wypłynął szeroki uśmiech. Mężczyzna wstał, obszedł biurko, by przywitać się z Ablem.

      – Patrzcie państwo!


<p>2</p>

Nieznany jest powód, dla którego zombie nie są w stanie niszczyć furtek, choć rozbijanie drzwi sprawia im widoczną przyjemność. Mam oczywiście własne zdanie na ten temat. Zombie są jak ludzie, których jedynym ośrodkiem nerwowym jest żołądek. Stąd też ich węch jest aż tak rozwinięty. Niemniej jednak pozostałe zakończenia nerwowe, zniszczone przez rozkład, są zupełnie do niczego – zombie nie widzą dalej, niż sięga czubek ich własnego nosa (o ile im jeszcze takowy został) i są całkowicie obojętni na ból. Tak też, gdy zombie przytrzymuje furtka, ich nogi nie wyczuwają przeszkody, a oni sami nie są w stanie jej zobaczyć. Przebierają więc dalej w miejscu nogami, jakby w głowie mieli trociny zamiast bloczków, lecz nikt się nie skarży z tego powodu, ponieważ zombie rzadko dają nam powód do śmiechu (Encyklopedia Wiedzy Ogólnej Morgona Erudyty, s. 1023).