Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard. Артур Конан Дойл. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Артур Конан Дойл
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Исторические приключения
Год издания: 0
isbn: 978-83-7950-637-8
Скачать книгу
świadomością. Postrzelili mnie, Gerardzie. Powiedz marszałkowi, że uczyniłem wszystko, co było w mej mocy.

      – A Cortex?

      – Ten był jeszcze nieszczęśliwszy. Wpadł w ich ręce i zginął straszną śmiercią. Gdy spostrzeżesz, iż nie będziesz mógł im uciec, wpakuj sobie sam kulę w łeb, abyś nie musiał umierać, jak Cortex.

      Spostrzegłem, iż tylko z trudnością wydobywa ze siebie słowa i pochyliłem się ku niemu, aby lepiej słyszeć.

      – Czy możesz mi dać jeszcze jaką dobrą radę, abym mógł się dobrze wywiązać z mego zadania? – zapytałem.

      – Tak, tak; de Pombal. On ci pomoże. Zaufaj de Pombalowi.

      Po tych słowach pochylił się wtył i wyzionął ducha.

      – Zaufaj de Pombalowi. To jest dobra rada – powiedział.

      Ku memu zdumieniu tuż koło mnie stał jakiś człowiek. Słowa mego towarzysza tak zajęły całą moją uwagę, iż mógł się zbliżyć do nas, a ja go nie zauważyłem.

      Zerwałem się z kolan i spojrzałem na niego.

      Był to wysoki, o ciemnej cerze człowiek, włosy, brodę i oczy miał czarne, a na twarzy jego widniał wyraz jakiegoś smutku. W ręku trzymał butelkę z winem, a przez ramię miał przewieszoną strzelbę, jaką noszą gerylasi. Nie zdejmował jej z ramion, a ja poznałem natychmiast, iż jest to ten człowiek, którego mi polecił mój umierający towarzysz broni.

      – Ach, umarł już! – rzekł, pochylając się nad Duplessisem. – Uciekł w gęstwinę, otrzymawszy kulę w piersi. Na szczęście znalazłem go w miejscu, gdzie padł i mogłem w ten sposób ulżyć jego ostatnim godzinom. To łoże jest mojem dziełem, a wino przyniosłem, aby złagodzić jego pragnienie.

      – Panie – rzekłem do niego – w imieniu Francji dziękuję panu. Jestem tylko pułkownikiem huzarów, ale jestem Stefanem Gerard, a nazwisko to ma dobry dźwięk w armji francuskiej. Czy wolno się zapytać…

      – Tak jest, panie, nazywam się Alojzy de Pombal i jestem młodszym bratem znanego szlachcica tego samego nazwiska. Obecnie jestem pierwszym porucznikiem w bandzie gerylasów pod Manuelem, którego zwykle nazywają „Uśmiechniętym“.

      Panowie, sięgnąłem w miejsce, gdzie powinien się był znajdować mój pistolet, ale de Pombal roześmiał się tylko, patrząc na ten ruch…

      – Jestem jego pierwszym porucznikiem, ale zarazem jego śmiertelnym wrogiem – rzekł.

      Rozpiął bluzę i odsunął koszulę.

      – Spójrz pan tutaj! – zawołał i pokazał mi swoje plecy, na których miał stare i nowe, sine i czerwone pręgi. – To tak mnie „Uśmiechnięty“ obdarzył, mnie, człowieka z najlepszej krwi i rodu w całej Portugalji. Jak się na nim pomszczę, zobaczysz pan niezadługo.

      Z oczu jego biła taka wściekłość, tak zgrzytał zębami, iż nie mogłem powątpiewać o prawdzie słów jego, tem więcej, iż potwierdzały ją jego krwawe pręgi na plecach.

      – Mam jeszcze dziesięciu ludzi, którzy trzymają ze mną – mówił dalej. – Za kilka dni mam nadzieję przymknąć do pańskiej armji, gdy tutaj dokonam mego dzieła. Tymczasem…

      Twarz jego nabrała nagle jakiegoś szczególnego wyrazu, zerwał nagle broń z ramienia i krzyknął:

      – Ręce do góry, ty przeklęty Francuzie! Ręce do góry, albo ci kulę wpakuję w łeb!

      Dziwicie się, panowie! Zdębieliście?! Pomyślcie sobie tylko, jak ja wtedy zdębiałem i dziwiłem się temu niespodziewanemu zwrotowi w naszej rozmowie.

      Widziałem czarny otwór karabinu, a poza nim błyszczące, czarne oczy. Co było począć? Byłem bezsilny. Wyciągnąłem ręce do góry.

      Jednocześnie usłyszałem ze wszystkich stron ludzkie głosy, krzyki, nawoływania i tupot wielu nóg. Kupa strasznych postaci wypadła z krzaków, kilka par silnych rąk pochwyciło mnie i ja, nieszczęśliwiec, po raz drugi znalazłem się w niewoli gerylasów.

      Na szczęście nie miałem przy sobie pistoletu, abym mógł sobie własną ręką wpakować kulę w łeb. Gdybym w tej chwili był uzbrojony, nie siedziałbym teraz tu w kawiarni i opowiadał wam o tych dawnych czasach, panowie.

      Silne, obrośnięte łapy trzymały mnie ze wszystkich stron, prowadzili mnie opisaną już przeze mnie ścieżką przez las, a ten łotr de Pombal wydawał przytem rozkazy. Czterech opryszków niosło zwłoki mego towarzysza Duplessisa.

      Gdy wyszliśmy z lasu na wolne pole, słońce było już bardzo nisko. Popędzono mnie na górę, aż nareszcie dostaliśmy się do głównej kwatery gerylasów, znajdującej się w jarze pod szczytem. Tam spostrzegłem też i stos drzewa, który miałem okupić tak drogo. Stos ułożony był w czworobok, a znajdował się tuż nad nami. Trochę niżej znajdowały się dwie, czy trzy chaty, należące najprawdopodobniej do pasterzy kóz; w chatach tych gnieździli się bandyci.

      Wpakowano mnie do jednej z nich, związano a obok mnie położono zwłoki mego biednego Duplessisa.

      Gdy tak leżałem, dręczyła mnie tylko jedna myśl, jak tu za kilka godzin podpalić ten stos nade mną.

      Nagle drzwi się otworzyły i do chaty wszedł jakiś człowiek. Gdybym nie miał związanych rąk, byłbym skoczył i zdusił go, gdyż nie był to kto inny, tylko de Pombal. Kilku opryszków postępowało za nim, kazał im jednak zaczekać na dworze i zamknął drzwi za sobą.

      – Łotrze! – zawołałem.

      – Cicho! – rzekł. – Mów pan cicho, gdyż nie wiem, czy nas kto nie podsłuchuje, a moje życie wchodzi tutaj w grę. Muszę panu dać wyjaśnienie, pułkowniku Gerardzie; jestem panu tak samo oddany, jak byłem oddany pańskiemu towarzyszowi broni. Gdy przy jego zwłokach przemawiałem do pana, zauważyłem, że jesteśmy otoczeni i że ujęcie pana stało się rzeczą nieuniknioną. Byłbym musiał podzielić pański los, gdybym się był chociaż chwilę zawahał. Pochwyciłem więc pana na miejscu sam, aby nie stracić zaufania bandy. Własny rozum powinien panu powiedzieć, że nie pozostawało mi nic innego do roboty. Nie wiem jeszcze, czy będę mógł pana uratować, ale przynajmniej spróbuję.

      To rzucało nowe światło na moje położenie. Odpowiedziałem mu, iż nie wiem, jak daleko mogę wierzyć jego słowom, a sądzić go będę po jego czynach.

      – Więcej nie żądam – odparł. – A jeszcze jedna dobra rada! Dowódca chce pana zaraz zobaczyć. Mów pan z nim otwarcie, gdyż inaczej każe pana przepiłować między dwiema deskami. Nie sprzeciwiaj mu się pan. Udziel mu pan wszelkiej informacji, której od pana zażąda. Jest to jedyna nadzieja pańskiego ratunku. Jeżeli pan będziesz mógł zyskać na czasie, może się zdarzy dla pana jakaś szczęśliwa okoliczność. Chodź pan natychmiast, aby nie powstało jakieś podejrzenie.

      Pomógł mi powstać, a potem otworzył drzwi i wypchnął mnie na dwór bardzo niedelikatnie, a potem razem z opryszkami wśród ustawicznych poszturkiwań zawlókł mnie na miejsce, gdzie siedział dowódca w otoczeniu swych bandytów.

      Było to szczególny człowiek, ten Manuelo „Uśmiechnięty“. Był dobrze ubrany, o świeżej cerze, dobrze wypasiony, ale miał gładko wygoloną twarz o grubych rysach i łysinę, co go pasowało na porządnego ojca rodziny.

      Gdy ujrzałem ten jego jowjalny uśmiech, nie mogłem ani na chwilę przypuszczać, aby ten człowiek był istotnie tym skończonym łotrem, za jakiego go okrzyczano, a którego imię było postrachem prawdziwym tak dla Anglików, jako też i dla Francuzów.

      Jak wiadomo, oficer angielski Frent kazał potem powiesić tego draba za jego okrucieństwa.

      Siedział ten opryszek na kamieniu i patrzył na mnie tak przyjaźnie, jakbym był jego dawnym znajomym. Nie uszło jednak mej uwagi, iż jeden z jego bandy oparty był o piłę a ten