Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard. Артур Конан Дойл. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Артур Конан Дойл
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Исторические приключения
Год издания: 0
isbn: 978-83-7950-637-8
Скачать книгу
mu na znak, iż może się zdać na mnie.

      Teraz między zdobyczą a psami znajdowałem się tylko ja. Te psy były w tej chwili większą przeszkodą, niż pomocą w schwytaniu zwierzyny, gdyż naprawdę nie było można wiedzieć, jak się obok nich przedostać.

      Dojeżdżacz widział te same trudności co i ja, gdyż jechał ciągle za psami i nie mógł się zbliżyć do lisa. Był to szybki jeździec, ale niedość odważny.

      Co do mnie, wyobraziłem sobie, iż byłoby to hańbą dla huzarów Conflansa, gdybym takiej trudności pokonać nie mógł. Czyżby Stefan Gerard dał się powstrzymać sforze psów? To byłoby głupie. Wydałem okrzyk i dałem koniowi ostrogi.

      – Trzymaj się pan! – Trzymaj się pan! – wrzeszczał dojeżdżacz.

      Obawiał się o mnie, poczciwy stary sługa, ale uspokoiłem go przez danie znaku i uśmiech. Psy rozbiegły się przede mną. Jednego lub więcej może pokaleczyłem, ale czy nie postąpilibyście tak samo, panowie? Jajo musi być rozbite, aby z niego można było zrobić omlet.

      Słyszałem tylko, jak strzelec składał mi życzenia. Jeszcze jeden skok i wszystkie psy znalazły się za mną. Tylko lis biegł jeszcze przede mną.

      Ach, jakąż radość i jaką dumę odczuwało wtedy serce moje, panowie! Świadomość, iż pobiłem Anglików w ich najrodzeńszym sporcie! Było ich trzystu, którzy nastawali na życie zwierzaka, a jednak to ja miałem mu zadać cios śmiertelny.

      Pomyślałem o moich towarzyszach z lekkiej kawalerji. Przyniosłem im zaszczyt wszystkim i każdemu zosobna.

      Z każdą chwilą zbliżałem się do lisa, nastawała chwila czynu. Wyciągnąłem pałasz z pochwy. Wywinąłem nim w powietrzu, a Anglicy za mną wznosili na moją cześć okrzyki.

      Teraz dopiero przekonałem się, jak trudne są te polowania na lisy, gdyż można ciąć, ale przeciąć tylko powietrze zamiast lisa. Jest mały i sprytnie unika ciosów. Przy każdym ciosie słyszałem zachęcające mnie okrzyki, które dodawały mi tylko bodźca do dalszych wysiłków.

      Wreszcie nadeszła chwila najwyższego triumfu. W chwili, gdy lis się odwrócił, ciąłem go tak silnie ztyłu, jak swego czasu adjutanta cara rosyjskiego. Rozleciał się na dwie połowy – głowa w jedną stronę, a ogon w drugą. Obejrzałem się i podniosłem skrwawiony pałasz w górę. Przez chwilę stałem u szczytu. Wspaniale.

      Jakże chętnie byłbym poczekał, aby przyjąć życzenia tych wspaniałomyślnych przeciwników. Widziałem ich z pięćdziesięciu, a wszyscy powiewali chustkami i wydawali okrzyki, zapału pełne.

      To nie taka flegmatyczna rasa ci Anglicy, jak powszechnie mówią. Dzielny czyn na wojnie lub w jakimś sporcie zawsze rozpali ich serca.

      Stary strzelec znajdował się najbliżej mnie, a widziałem na własne oczy, jak bardzo był zachwycony sceną, która się co dopiero rozegrała. Był jak piorunem rażony, usta miał szeroko otwarte, a ręce z rozwartemi szeroko palcami trzymał w górze. Przez chwilę odczuwałem potrzebę podjechania do niego i uściskania go, panowie.

      Głos obowiązku przyprowadził mnie jednak do rozsądku, gdyż ci Anglicy, mimo wszelkiego braterstwa, które istnieje między sportowcami, byliby mnie z pewnością wzięli do niewoli. Po mojej misji nie było się już czego spodziewać, zrobiłem, co mogłem.

      W niezbyt wielkiem oddaleniu widziałem szańce obozu Masseny, gdyż szczęśliwym trafem polowanie zawiodło nas w te strony. Odwróciłem się od zabitego lisa, pozdrowiłem wszystkich pałaszem i pognałem dalej.

      Ale nie chcieli mnie tak łatwo wypuścić, ci eleganccy myśliwi na lisy. Teraz ja stałem się lisem i rozpoczęła się na nowo gonitwa po równinie.

      Dopiero w chwili, gdy zacząłem jechać ku obozowi, musieli poznać, że byłem Francuzem, i oto całe towarzystwo zaczęło pędzić za mną.

      Dognaliśmy na odległość strzału do naszych straży przednich, zanim zaprzestali ścigania mnie. Ale i wtedy jeszcze zatrzymywali się grupami i nie chcieli zawrócić, lecz wołali mnie i wznosili ręce do góry.

      Nie, panowie, nie sądzę, aby to były uczucia wrogie. Raczej przypuszczam, iż były to wyrazy zachwytu, iż posiadali tylko jedno pragnienie, aby tego obcego, który się tak dzielnie i tak po rycersku spisał, ująć w swoje ramiona.

      Jak brygadier uratował armię

      Opowiadałem wam już, panowie, jak Anglicy przez sześć miesięcy, od października 1810 do marca 1811, trzymali nas w szachu w swych oszańcowaniach pod Torres-Vedras. W tym czasie polowałem także z nimi na lisy i pokazałem im, że ze wszystkich sportowców żaden nie może się zmierzyć z huzarem Conflansa.

      Gdy jeszcze z ociekającym krwią lisa pałaszem wpadłem w nasze szeregi, straże przednie, które widziały mój czyn, wybuchnęły burzą okrzyków i oklasków, a to samo robili i Anglicy, tak, że posiadłem oklask obu armij.

      Łzy mi stanęły w oczach, gdy ujrzałem, że osiągnąłem podziw tylu dzielnych ludzi. Ci Anglicy są wspaniałomyślnymi przeciwnikami.

      Jeszcze tego samego wieczora przybył pakiet pod białą flagą; adres brzmiał: „Do oficera huzarów, który zabił lisa“. Znalazłem w nim obie połowy lisa, tak, jak go pozostawiłem. Do tego dołączony był krótki, ale serdeczny list, jak to jest zwyczajem u Anglików.

      Napisane w nim było, iż ponieważ zarżnąłem lisa, przeto muszę go też zjeść. Nie mogli przecież wiedzieć, iż my Francuzi lisów nie jadamy, ale zawsze dowodziło to pragnienia, aby ten, który uzyskał honor w polowaniu, miał także udział w zdobyczy.

      Francuz pod względem uprzejmości nie da się prześcignąć nikomu, dzielnym myśliwym odesłałem zatem zdobycz zpowrotem i prosiłem ich, aby przy najbliższem śniadaniu pieczeń lisa zdobiła ich stół i smakowała im dobrze. Tak rycerscy wrogowie, postępują między sobą w wojnie.

      Z wyprawy mojej przywiozłem z sobą dokładny plan stanowisk angielskich i jeszcze tego samego wieczora przedłożyłem go marszałkowi Massénie.

      Spodziewałem się, iż na podstawie mego planu przejdzie zaraz do ataku, ale rozmaici marszałkowie czubili się między sobą, warczeli i kłapali na siebie zębami, jak głodne psy.

      Ney nienawidził Massény, Masséna nienawidził Junota, a Soult nienawidził ich wszystkich. Z tego powodu nie przedsięwzięto nic.

      Prócz tego żywność stawała się coraz szczuplejsza, a nasza wspaniała kawalerja niszczała wskutek braku furażu. Nim się skończyła zima, wyjedliśmy całą okolicę tak, iż nam samym nie pozostawało nic do jedzenia, aczkolwiek naszych ludzi wysyłaliśmy na wszystkie strony za prowjantem.

      I dla najdzielniejszych z nas stało się jasnem, że nastała chwila odwrotu. Ja sam, panowie, byłem tego zdania.

      Ale ten odwrót nie był taki łatwy. Nietylko iż wojska nasze z powodu braku żywności były osłabione i znużone nieustannem czuwaniem, ale nieprzyjaciel wskutek naszej długiej bezczynności zyskał na odwadze.

      Wellingtona nie obawialiśmy się tak bardzo. Poznaliśmy go coprawda, jako bardzo dzielnego i rozważnego dowódcę, ale brakowało mu przedsiębiorczości. Prócz tego w tym pustym kraju nie mógł nas dość szybko i energicznie ścigać.

      Ale na skrzydłach i na tyłach naszej armji zebrały się nieprzeliczone masy milicji portugalskiej, zbrojnych chłopów i gerylasów. Banda ta trzymała się przez całą zimę w przyzwoitej odległości, ale teraz, gdy konie nasze zaledwie powłóczyć mogły nogami, otaczały nasze straże przednie, jak bąki, a życie człowieka, który dostał się w ich ręce, nie było warte szeląga.

      Mógłbym wam, panowie, wymienić nazwiska kilkunastu oficerów, schwytanych wówczas przez nich, a z których każdy mógł jeszcze mówić o szczęściu, gdy jakaś kula z poza skały lub urwiska przeszyła jego głowę lub