Rosa i Rafael skończyli po dziesięć lat i nazywali się teraz Lazopulos. Kiedy w Grecji wybuchła wojna domowa, Jordanis wraz ze swoim oddziałem z wielkim impetem rzucił się w wir zdarzeń, tym bardziej że po drugiej stronie znów stali greccy faszyści, którzy jeszcze niedawno przyczynili się do wywiezienia rodziny Behomoiras z dzielnicy Baron Hirsch.
Tym razem jednak Demokratyczna Armia Grecji walkę przegrała i w 1949 roku Jordanis Lazopulos i jego przybrana córka, czternastoletnia Rosa, przybyli do Wrocławia.
Nieletni Rafael zginął z bronią w ręku, walcząc z wojskami rządowymi pod Grammos. Świadkowie nie mieli wątpliwości, że poległ jak bohater.
Mimo wyższego wykształcenia Jordanis pracował w Polsce jako fryzjer w swoim zakładzie przy kinie Oko w budynku sztabu Śląskiego Okręgu Wojskowego. Twierdził, że nie potrafi nauczyć się polskiego wystarczająco dobrze, by dyskutować o greckich filozofach, więc zarabiał, strzygąc żołnierzy, bo tym też zajmował się w partyzantce. W rzeczywistości nie mógł się pogodzić z klęską i przegranym życiem. On, dowódca oddziału, który w jednej zasadzce zabił pięciuset wrogów, wciąż powtarzał: opla pavá poda.
W zakładzie fryzjerskim z pietyzmem hodował na parapecie kaktusiki, bo w szarej Polsce nic nie mogło przypomnieć mu ciepła i zapachów Grecji lepiej niż te suche, kolczaste roślinki. Na ścianie zawiesił reprodukcję Mężczyzny z goździkiem Picassa, którą wyrwał z tygodnika „Świat”. Tnąc włosy nożyczkami i ostrząc brzytwę na skórzanym pasie, nucił: „Herosi, niezdobyta góra, herosi o dwunastu żywotach… pałac Olimpu i duchy Parnasu… ogień pod Alamaną i ogień pod Gorgopotamos…”.
Zgodnie z prostym partyzanckim wzorem podgalał karki polskich oficerów i szukał wśród nich męża dla Rosy. Opowiadał o swoich bitwach i chociaż z powodu zwykłej skromności wspominał ledwie drobne epizody, to i tak wszyscy brali go za mitomana. Dlatego każdą wolną chwilę spędzał na ulicy Ruskiej w siedzibie Związku Uchodźców Politycznych z Grecji i czytał „Dimokratisa”.
Całe swoje polskie kulawe i depresyjne życie poświęcił córce Rosie, która była zbyt delikatna i ufna, by sama mogła zadbać o własną przyszłość. Za to ona w Polsce zaadaptowała się dobrze. Jordanis dbał, by w domu mówiła tylko po grecku, do czego nie musiał jej specjalnie namawiać.
Rosa wyrosła na piękną kobietę o rzadkiej już w Polsce śródziemnomorskiej urodzie, więc miała nieustanne problemy z polskimi oficerami i w końcu Jordanis zakazał jej chodzić do kina Oko. Uważał, że najpierw powinna skończyć studia na Uniwersytecie Wrocławskim.
W 1960 roku Rosa Lazopulos została magistrem prawa i już rok później wyszła za mąż za znacznie od niej starszego kapitana Józefa Hofmanna ze sztabu ŚOW.
Mimo wysiłków rodziców i pomocy lekarzy Dimitrios urodził się dopiero po pięciu latach ich pożycia, i to nie bez komplikacji. Rosa i Jordanis, chociaż byli niewierzący, wybrali mu imię świętego patrona Salonik, ale w domu nie mówili do niego inaczej niż Rafael.
Józef Hofmann nigdy się nie dowiedział, że Rosa miała brata bliźniaka. Jordanis uznał, że ta wiedza nie jest mu potrzebna, tym bardziej że szybko stracił sympatię do tego polskiego oficera. W domu mogli rozmawiać swobodnie po grecku. W gruncie rzeczy Hofmanna nie interesowało, dlaczego na Dimę mówią Rafael. Szybko przeszło mu zainteresowanie wychowywaniem syna.
Za to dziadek Jordanis był dla dorastającego Dimy jak bóg Apollo i Homer w jednym. Stał się najwyższym autorytetem we wszystkim, wzorem patrioty, ideałem mężczyzny, greckim filozofem i komunistą. Liczyło się każde jego słowo, każdy nawet najdrobniejszy gest. Dima nie miał ojca, ale miał cel i wzór do naśladowania. Chciał być taki jak dziadek.
Po raz pierwszy do Salonik pojechali we trójkę w 1983 roku, kiedy Rosa i Dima wrócili z Peru. Postanowili odnaleźć swoje greckie ślady. To była jedyna podróż schorowanego już Jordanisa do wytęsknionej ojczyzny.
Wkrótce po powrocie zmarł. Ta wyprawa na zawsze zmieniła Dimitriosa, który zaczął jeździć do Grecji regularnie.
Tacy bohaterowie jak Jordanis nigdy nie umierają, uznał Dima i wprowadził go do swojego panteonu jako boga wszystkich bogów. I tak już zostało: grecki duch Jordanisa żyje w nim i jest coraz silniejszy.
7
Była za pięć dziesiąta, kiedy naczelnik Błaszczyk, trzymając pod lewą pachą papierową teczkę, prawą ręką wcisnął przycisk z cyfrą siedem i winda ruszyła do góry. Po chwili zatrzymała się na czwartym piętrze i do środka wkroczył pułkownik Pański, Michael Caine z Miłobędzkiej. Tylko spojrzał na przyciski i żadnego nie nacisnął. Błaszczyk zrozumiał, że pułkownik też jedzie na piętro szefów.
– Co tam, Zbyniu? – zapytał protekcjonalnie, poprawiając w lustrze krawat za kilkaset złotych i poszetkę.
– Nic, panie pułkowniku – odparł skromnie naczelnik.
– Wciąż nie wyjeżdżasz?
– Na razie nie.
– Nie chcą wysłać?
– Nie wiem.
– Do szefa? – Spojrzał na teczkę, którą naczelnik trzymał pod pachą. – Briefing poranny?
– Tak.
W tym momencie winda zatrzymała się na siódmym piętrze.
Pułkownik Zenon Pański wyszedł pierwszy, chociaż wsiadł drugi. Zresztą naczelnik nie śmiałby się wepchnąć przed legendę polskiego wywiadu i dyrektora Biura Operacji Specjalnych. Pański rzeczywiście miał ogromne sukcesy na koncie i nie mniej przerośnięte ego, ale do ludzi, szczególnie niższych od niego wzrostem i rangą, odnosił się w chamski sposób.
Zjeździł cały świat i – jak lubił mówić – przeleciał kilka razy na Księżyc i z powrotem, ale na Miłobędzkiej miał opinię eleganckiego cepa. Mimo to w polskim wywiadzie nie było oficera lepiej ustawionego w szpiegowskim świecie. Pański znał wszystkie ważne osoby w CIA, MI6, Mosadzie czy BND i czasami mógł więcej niż szef wywiadu. Oni się zmieniali, a Pański pozostawał na miejscu, więc znał każdą operację, jaką przeprowadził polski wywiad, i nie tylko.
Niektórzy nazywali go „Oz Nieśmiertelny”.
Skręcili w prawo i długim korytarzem ruszyli w stronę gabinetu szefa.
– Jak tam Khan sobie radzi? – rzucił Pański jakby od niechcenia, ale naczelnik wiedział, że pułkownik o to zapyta, bo to był jego ulubieniec i uczeń.
– Normalnie – odrzekł krótko. – Radzi sobie.
Błaszczyk wiedział, że Pański doskonale wie, co robi Khan, bo kierował jego pracą w Pakistanie, więc dostawał nie tylko depesze operacyjne, ale i kopie informacyjnych, figurował bowiem na rozdzielniku.
W gruncie rzeczy pytanie pułkownika miało przypomnieć naczelnikowi Błaszczykowi, że Braun jest pod szczególną ochroną i „musi sobie dobrze radzić”, a pytanie o wyjazd na placówkę miało być cichym szantażem. Naczelnik doskonale o tym wiedział i właśnie dlatego odpowiedział „normalnie”, a nie „bardzo dobrze”, bo chciał utrzeć nosa Jamesowi Bondowi i pokazać, że ma go w dupie. Właśnie tu i teraz, na korytarzu siódmego piętra, gdzie siedzą szefowie.
Weszli do sekretariatu i Małgosia, bez zbędnego słowa, gestem policjanta kierującego ruchem powstrzymała Błaszczyka, wskazując mu fotel, a drugą ręką elegancko i zdecydowanie pokazała pułkownikowi drzwi do gabinetu.
Pański