Dzięki temu, że od pierwszej wizyty w więzieniu, a było ich kilka, zacząłem grypsować i byłem w tym naprawdę dobry, mogłem sprawnie przekazać informację na zewnątrz. Listę potrzebnych akcesoriów spisałem na kartce, którą zwinąłem w rulon. Był wąski jak najcieńszy papieros, tyle że o dwie trzecie krótszy. Włożyłem go pod język i poszedłem na kolejne widzenie z matką. Witając się z nią i całując w policzek, delikatnie wcisnąłem językiem rulonik w kącik jej ust. Przejęła go tak sprawnie, jak gdyby sama przez lata grypsowała w więzieniu i była świetnie zaznajomiona ze wszystkimi technikami potajemnego kontaktu ze światem za murami. W rzeczywistości była już przyzwyczajona do tego triku. Ćwiczyliśmy go na wolności między jedną a drugą odsiadką. Spojrzała na mnie wymownie, jakby chciała się dowiedzieć od razu, czego tym razem potrzebuję. W takich chwilach prawie nic nie mówiła. Patrzyła na mnie wzrokiem pełnym współczucia i milczała. Dziś wiem, że cierpiała, kiedy patrzyła, jak umieram, od lat odrzucając czyjąkolwiek pomoc.
Kilka dni później dostałem to, o co prosiłem. System przemycania był bardzo prosty. Opłacony klawisz odbierał od odwiedzającego paczkę, przymykał oko na to, co jest w środku, i wkładał zamówienie między nasze złożone w kostkę ubrania, które każdego poranka odbieraliśmy zza drzwi celi, a wieczorem znów wystawialiśmy na zewnątrz. Na noc nikomu nie wolno było zatrzymać w celi prywatnych rzeczy, ale przekupieni strażnicy wkładali towar w kieszenie spodni lub koszuli albo w buty tuż przed ich oddaniem następnego dnia rano.
Rozpakowałem czekoladę i połamałem ją na małe kostki. Kilka pasków od razu łapczywie zjedliśmy, bo takich rarytasów nie mieliśmy w więzieniu zbyt często. Jedną z kostek pokruszyłem na tak drobne kawałki, jak tylko się dało. Położyłem je na łyżce i podałem Brodzie.
– Trzymaj. Tylko nie upuść! Jak będzie parzyć, to mów – uprzedziłem go.
Z pomocą zapalniczki zacząłem podgrzewać czekoladę, która bardzo szybko przemieniła się w lepką maź. Nie mogłem długo czekać. Wystarczy chwila bez ognia i czekolada znów staje się twarda. Kiedy Broda zaczął przekładać rozgrzaną łyżkę z ręki do ręki, rozcierając oparzone palce, szybko chwyciłem za strzykawkę i jednym pociągnięciem nabrałem czekoladę do pojemnika z podziałką. Z przyzwyczajenia spojrzałem na ilość płynu i lekko docisnąłem tłok, czekając, aż z igły wyleci kropla, ale chwilę później zdałem sobie sprawę ze śmieszności tej sytuacji. Szybko zrozumiałem, że jeśli natychmiast nie zacznę działać, będzie za późno. Albo czekolada zastygnie, albo ja zacznę zbyt wnikliwie analizować to, co chcę zrobić, i w rezultacie zrezygnuję. Na to nie mogłem pozwolić. Nawet nie spojrzałem na Brodę. Podniosłem strzykawkę i błyskawicznym ruchem wbiłem igłę między szóste a siódme żebro, dociskając jednocześnie tłok. Poczułem przeszywający ból i żar rozlewającej się w płucach czekolady. W jednej chwili zacząłem się dusić. Ból był nie do zniesienia. Poczułem się tak, jakby ktoś powoli wlewał mi gorącą smołę do wnętrza organizmu. Dusiłem się. Nie mogłem nabrać nawet płytkiego oddechu. Upadłem. Chwyciłem się za klatkę piersiową, zacząłem machać rękami, jakbym chciał nagarnąć powietrza do ust. Próbowałem coś krzyczeć, ale powoli traciłem świadomość. Jak przez mgłę widziałem Brodę, który przerażony zaczął biegać po celi, walić w drzwi i wołać strażników.
– Więzień się dusi! Pomocy! Kurwa, pomocy! Więzień się dusi! – krzyczał.
Odgłosy wołania o pomoc i uderzania butów o metalowe schody więzienia słyszałem jakby z oddali, przytłumione. Zacząłem tracić przytomność. Przed oczami przewijał mi się film z życia. Ktoś cofał taśmę, a ja widziałem wszystkie okropności, które doprowadziły mnie do tego miejsca. Słyszałem nakładające się na siebie słowa, jakby niesione echem, z którymi kojarzyło się tylko zło: dolargan, kodeina, morfina, kokaina, heroina, wódka, papierosy, szpital psychiatryczny, wieszanie się, podcinanie żył, okradanie aptek, więzienie, milicyjny areszt, przypadkowy seks, ból, kłamstwa, przemoc, dzieciństwo, rodzina, pustka…
Umierałem.
(Legnica, 1960–1969)
Wychowałem się w Legnicy, którą nazywano Małą Moskwą. Po zakończeniu II wojny światowej Ruscy zrobili sobie tutaj bazę dla Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej. Gdyby wybuchła III wojna światowa, pewnie stąd kierowaliby inwazją na Zachód. Nieprzerwanie aż do 1993 roku w moim mieście mieszkało kilkadziesiąt tysięcy czerwonoarmistów. Do dziś trwa spór o to, czy było to jedno miasto, w którym wspólnie żyli Polacy i Rosjanie, czy może trafniejszym określeniem byłaby nazwa Mały Berlin, na wzór miasta podzielonego murem. Faktem jest, że tuż po wojnie nie było mowy o przyjaźni, a zajmowanie miasta przez Rosjan wyglądało jak najzwyklejsza okupacja i wiązało się z przymusowymi wysiedleniami. Marszałek Konstanty Rokossowski, żołnierz polski i radziecki w jednej osobie, rozdawał karty. Wydał rozkaz przeniesienia wszystkich urzędów i mieszkańców na przedmieścia Legnicy. Polacy dostali dwadzieścia cztery godziny na przeprowadzkę do dzielnicy o nazwie Kartuzy. Radzieccy żołnierze wyrzucali z mieszkań tych, którzy się ociągali. Pozwalali zabierać wyłącznie osobiste rzeczy w podręcznym bagażu. Tysiące ludzi godzinami koczowały pod gołym niebem, a część z nich, chcąc uniknąć przesiedlenia pod nadzorem radzieckich mundurów, uciekła z Legnicy. Funkcjonariusze wojewódzkiego UB donosili: „Przesiedlenie to przypominało pewne momenty z okresu okupacji niemieckiej, a stosowane do ludności żydowskiej przy wysiedleniach względnie organizowaniach getta”1. Dopiero kilka miesięcy później pozwolono Polakom ponownie zasiedlać miasto. Ci, którzy zdecydowali się wrócić, zastali przerażający widok: splądrowane i zniszczone domy, budynki instytucji państwowych, prywatne posesje. Czerwonoarmiści, szukając skarbów, zrywali podłogi i rozbijali ściany mieszkań. Rok po zakończeniu wojny Małą Moskwę zamieszkiwało jakieś szesnaście tysięcy Polaków, trzynaście tysięcy Niemców i… sześćdziesiąt tysięcy Rosjan!
Ruscy zajmowali sporą część mojego miasta, należało do nich trzydzieści procent zabudowań. Zabrali wszystkie najlepsze dzielnice, a przede wszystkim najbogatszą i najpiękniejszą – Tarninów. Otoczony dwumetrowym murem stwarzał wrażenie innego świata, w którym jak królowie żyli rosyjscy generałowie i oficerowie. Nazywaliśmy tę część Małej Moskwy Kwadratem, a wstępu do niego strzegli uzbrojeni strażnicy. Podczas gdy większość Polaków żyła w poniemieckich kamienicach i blokach z wielkiej płyty, najwyżsi rangą żołnierze radzieccy zajmowali ekskluzywne wille, które jeszcze na początku XX wieku należały do legnickich adwokatów i lekarzy. Kwadrat można by odciąć od świata, a i tak by sobie poradził. Był samowystarczalny. Sklepy, kina, kawiarnie i banki to tylko ułamek tego, co można było tam zobaczyć. Mieszkałem w ostatniej polskiej kamienicy, za którą rozciągał się już tylko mur rosyjskich domów i koszar – enklawa dla wybranych, tych z przepustkami i w mundurze. Nikt nie mógł tam wejść bez specjalnego pozwolenia, ale nam, dzieciom, udawało się przechytrzyć strażników i niezauważenie wtopić w rzeczywistość za murami radzieckiej bazy. Znałem trochę język rosyjski i z powodzeniem mogłem wcielić się w dziecko żołnierza bratniej armii. Nauczyłem się przeskakiwać na czerwoną stronę, gdzie kupowałem mięso, czekoladę i inne rarytasy, których poza murami nie można było uświadczyć. Ekspedientki musiały zdawać sobie sprawę, że do lady podchodzi polskie dziecko. Mimo że znałem podstawy rosyjskiego, to przecież mówiłem z akcentem i każdy rodowity Rosjanin musiał to słyszeć. Ale może dla nich nie było wówczas istotne, kto płacił, tylko czy płacił. Nielegalny ruch towarów odbywał się w obu kierunkach. Czasami przemykałem na ruską stronę dachami budynków, które przylegały do jednego ze sklepów. Na przykład dachem naszej szkoły, która sąsiadowała z Kwadratem, a której boczna ściana przytulała się do ściany pawilonu handlowego. Po zakupy