Wszyscy bez wyjątku mieli wąsy. Stali ponuro wokół wersalki z ciałem. Co chwila otwierały się drzwi i dochodzili nowi, wnosząc do pokoju śnieg i metaliczny zapach mrozu. Byli to głównie dawni robotnicy pegeeru, teraz na zasiłkach, od czasu do czasu imający się pracy przy wyrębie lasu. Niektórzy z nich jeździli do pracy do Anglii, ale jakoś szybko wracali, przerażeni obcością. Albo prowadzili z uporem swoje małe, niedochodowe gospodarstwa, które trzymały się przy życiu dzięki dopłatom z Unii. Sami mężczyźni. Pomieszczenie zaparowało od ich oddechów, czuć teraz było lekki zapach strawionego alkoholu, tytoniu i wilgotnych ubrań. Rzucali okiem na ciało, ukradkiem, szybko. Słychać było pociąganie nosem, ale nie wiadomo, czy od mrozu, czy może rzeczywiście tym wielkim chłopom do oczu napływały łzy i nie mając tam ujścia, spływały do nosa. Nie było Matogi ani nikogo znajomego.
Jeden z mężczyzn wyciągnął z kieszeni garść płaskich świeczek w metalowych miseczkach i dał mi je tak oczywistym gestem, że je wzięłam odruchowo, ale nie bardzo wiedziałam, co z nimi zrobić. Dopiero po dłuższej chwili doceniłam ten jego pomysł. O tak, trzeba wokół rozstawić te świeczki i je zapalić; zrobi się poważnie i uroczyście. Może ich płomień pozwoli popłynąć łzom i wsiąknąć w sumiaste wąsy. I to przyniesie wszystkim ulgę. Zakrzątnęłam się więc przy świeczkach i pomyślałam, że wielu z nich zrozumiało opacznie moje zaangażowanie. Wzięli mnie za mistrzynię ceremonii, za przywódczynię zgromadzenia pogrzebowego, bo kiedy zapłonęły świece, nagle ucichli i wlepili we mnie swój smutny wzrok.
– Niech pani zaczyna – szepnął do mnie ten, którego, jak mi się wydawało, skądś znałam.
Nie zrozumiałam.
– Niech pani zacznie śpiewać.
– Co mam śpiewać? – zaniepokoiłam się nie na żarty. – Nie umiem śpiewać.
– Cokolwiek – powiedział – najlepiej „Wieczne odpoczywanie”.
– Dlaczego ja? – zapytałam niecierpliwym szeptem.
Wtedy ten stojący najbliżej mnie odpowiedział zdecydowanym tonem:
– Bo jest pani kobietą.
Ach tak. Więc to tak rozłożyły się dziś akcenty. Nie wiedziałam, co ma moja płeć do śpiewania, ale nie chciałam w takiej chwili buntować się przeciw tradycji. „Wieczne odpoczywanie”. Pamiętałam tę pieśń z pogrzebów, z wczesnego dzieciństwa; jako osoba dorosła nie chodziłam na pogrzeby. Ale nie pamiętałam słów. Okazało się jednak, że wystarczyło tylko zamruczeć początek, a cały chór grubych głosów natychmiast dołączył do mojego mizernego i powstał z tego niepewny, fałszujący wielogłos, który jednak przy każdym następnym powtórzeniu przybierał na sile. I sama nagle poczułam ulgę, mój głos nabrał pewności i szybko zapamiętałam proste słowa o Światłości Wiekuistej, która, jak wierzyliśmy, ogarnie także Wielką Stopę.
Śpiewaliśmy tak z godzinę, ciągle to samo, aż słowa przestały cokolwiek znaczyć, jakby były kamykami w morzu, które, w nieskończoność obracane przez fale, stają się okrągłe i podobne do siebie jak dwa ziarnka piasku. Bez wątpienia dawało to wytchnienie, leżące martwe ciało odrealniało się coraz bardziej, aż stało się pretekstem do tego spotkania ciężko pracujących ludzi na wietrznym Płaskowyżu. Śpiewaliśmy o Światłości, która istnieje wprawdzie gdzieś daleko, na razie niedostrzegalna, ale gdy tylko umrzemy, ujrzymy ją. Teraz widzimy ją przez szybę, w krzywym lustrze, lecz kiedyś staniemy z nią twarzą w twarz. A ona nas ogarnie, bo jest naszą matką, ta Światłość, i z niej się wzięliśmy. A nawet nosimy w sobie jej cząstkę, każdy z nas, nawet Wielka Stopa. Więc właściwie powinna nas cieszyć śmierć. Tak sobie myślałam, śpiewając, ale w gruncie rzeczy nigdy nie wierzyłam w żadne personalne dystrybuowanie Światłością. Żaden Pan Bóg się tym nie zajmie, żaden niebieski księgowy. Trudno byłoby znieść tyle cierpienia jednej osobie, zwłaszcza wszechwiedzącej, sądzę, że rozpadłaby się pod naporem tego bólu, chyba że zaopatrzyła się już wcześniej w jakieś mechanizmy obronne, jak Człowiek. Tylko maszyna byłaby w stanie udźwignąć cały ból świata. Tylko maszyneria, prosta, efektywna i sprawiedliwa. Lecz skoro wszystko miałoby się dziać mechanicznie, to niepotrzebne były nasze modlitwy.
Gdy wyszłam na zewnątrz, okazało się, że wąsaci mężczyźni, którzy wezwali księdza, właśnie witają go przed domem. Proboszcz nie mógł dojechać, utknął gdzieś w zaspach i dopiero teraz udało się go dowieźć traktorem. Ksiądz Szelest (tak go nazwałam w myślach) otrzepał sutannę i wdzięcznym ruchem zeskoczył z traktora. Nie patrząc na nikogo, szybkim krokiem wszedł do środka. Przeszedł tak blisko, że owionął mnie jego zapach – wody kolońskiej i kopcącego się kominka.
Zobaczyłam, że Matoga świetnie się zorganizował. W swoim roboczym kożuchu, jak mistrz ceremonii, nalewał z wielkiego chińskiego termosu kawę do plastikowych kubków i rozdawał żałobnikom. Staliśmy więc przed domem i piliśmy gorącą, słodką kawę.
Chwilę potem przyjechała Policja. Właściwie nie przyjechała, lecz przyszła, bo samochód musieli zostawić na asfalcie – nie mieli zimowych opon.
Byli to dwaj policjanci w mundurach i jeden w cywilu, w długim czarnym płaszczu. Zanim dotarli do domu w butach oblepionych śniegiem, dysząc ciężko, wyszliśmy wszyscy przed dom. Wykazaliśmy się moim zdaniem grzecznością i szacunkiem wobec władzy. Obaj mundurowi policjanci byli oschli, bardzo formalni i widać było, że tłumią złość z powodu śniegu, długiej drogi i ogólnych okoliczności tej sprawy. Otrzepali buty i bez słowa zniknęli w środku. Tymczasem facet w czarnym płaszczu podszedł ni stąd, ni zowąd do Matogi i do mnie.
– No, dzień dobry. Witam panią, cześć, tato.
Powiedział: „Cześć, tato”, i powiedział to do Matogi.
Nigdy bym się nie spodziewała, że Matoga może mieć syna w Policji i na dodatek w takim zabawnym czarnym płaszczu.
Matoga przedstawił nas sobie dość niezręcznie, zakłopotany, ale nawet nie zapamiętałam oficjalnego imienia Czarnego Płaszcza, bo od razu odeszli na bok i słyszałam, że syn zarzucił ojca pretensjami:
– Na miłość boską, tato, dlaczego tato ruszał ciało? Nie oglądał tato filmów? Każdy wie, że cokolwiek by się stało, ciała się nie rusza, dopóki nie przyjedzie Policja.
Matoga bronił się słabo, jakby obezwładniało go to, że rozmawia z synem. Sądziłabym, że będzie odwrotnie, że rozmowa z własnym dzieckiem doda tylko sił.
– On wyglądał okropnie, synu. Sam też byś się tak zachował. Udławił się czymś i cały był poskręcany, brudny… To przecież nasz sąsiad, nie chcieliśmy go tak zostawić na podłodze jak, jak… – szukał słów.
– …Zwierzę – uściśliłam, podchodząc do nich bliżej; nie mogłam znieść, że Czarny Płaszcz tak sztorcuje ojca. – Udławił się kością z ukłusowanej Sarny. Zemsta zza grobu.
Czarny Płaszcz spojrzał na mnie przelotnie i zwrócił się do ojca:
– Może być tata oskarżony o utrudnianie śledztwa. I pani też.
– No chyba żartujesz, to by dopiero było. I mieć tu syna prokuratora.
Tamten postanowił zakończyć tę żenującą rozmowę.
– Tato, dobra. Potem będziecie musieli oboje złożyć oświadczenia. Możliwe, że zrobią mu sekcję.
Klepnął Matogę w ramię gestem czułości,