Te stopy – bardzo długie i wąskie, o szczupłych palcach z czarnymi, niekształtnymi paznokciami, wydawały się chwytne. Paluch odstawał nieco od reszty, jak kciuk. Porastały je gęsto czarne włosy. Czy ktoś coś takiego widział? Wymieniliśmy z Matogą spojrzenia.
W prawie pustej szafie znaleźliśmy kawowy garnitur, poplamiony nieco, ale w gruncie rzeczy rzadko używany. Nigdy go w nim nie widziałam. Wielka Stopa zawsze chodził w walonkach i wyświechtanych spodniach, do tego zakładał kraciastą koszulę i pikowaną kamizelkę, bez względu na porę roku.
Ubieranie zmarłego skojarzyło mi się z pieszczotą. Nie sądzę, żeby zaznał takiej czułości za życia. Podtrzymywaliśmy go delikatnie pod ramiona i wciągaliśmy na niego ubranie. Jego ciężar opierał się na mojej piersi, i po fali naturalnego wstrętu, który przyprawiał mnie o mdłości, przyszło mi nagle do głowy, żeby to ciało przytulić, poklepać po plecach, mówiąc uspokajająco: nie przejmuj się, będzie dobrze. Nie zrobiłam tego ze względu na obecność Matogi. Być może poczytałby mi to za jakąś perwersję.
Zarzucone gesty zmieniły się w myśli i stało mi się Wielkiej Stopy żal. Może porzuciła go matka i był nieszczęśliwy całe swoje smutne życie. Długie lata nieszczęścia degradują Człowieka bardziej niż śmiertelna choroba. Nigdy nie widziałam u niego żadnych gości, nie pojawiała się żadna rodzina ani przyjaciele. Nawet grzybiarze nie zatrzymywali się pod jego domem, żeby porozmawiać. Ludzie się go bali i nie lubili go. Zdaje się, że trzymał tylko z myśliwymi, ale i to rzadko. Na moje oko musiał mieć koło pięćdziesiątki, wiele bym dała, żeby zobaczyć jego ósmy dom i czy nie ma tam splecionych ze sobą jakimś aspektem Neptuna z Plutonem i Marsa gdzieś na Ascendencie, z tą zębatą piłą w żylastych rękach przypominał bowiem drapieżcę, który żyje tylko po to, żeby siać śmierć i zadawać cierpienie.
Żeby mu wciągnąć marynarkę, Matoga uniósł go do pozycji siedzącej i wtedy ujrzeliśmy, że duży, spuchnięty język coś w ustach przytrzymuje, więc po chwili wahania, zagryzając ze wstrętu zęby i cofając raz po raz rękę, delikatnie chwyciłam to coś za koniuszek i zobaczyłam, że trzymam między palcami kosteczkę, długą i cienką, ostrą jak sztylet. Z martwych ust wydobyły się gardłowy bulgot i powietrze, cichy świst, który całkiem przypominał westchnienie. Odskoczyliśmy od zmarłego oboje i zapewne Matoga czuł to samo co ja: Grozę. Zwłaszcza że za chwilę pojawiła się w ustach Wielkiej Stopy ciemnoczerwona, prawie czarna krew. Złowieszczy strumyczek, który wypłynął na zewnątrz.
Znieruchomieliśmy, przerażeni.
– No cóż – powiedział wtedy Matoga drżącym głosem – udławił się. Udławił się kością. Kość stanęła mu w gardle, zatrzymała mu się kość w gardle, udławił się – powtarzał nerwowo. A potem, jakby uspokajając sam siebie, rzucił: – Do roboty. Nie jest to przyjemność, ale nie zawsze obowiązki wobec bliźnich muszą być przyjemne.
Widziałam, że mianował siebie kierownikiem tej nocnej zmiany, i podporządkowałam mu się.
Całkowicie oddaliśmy się teraz niewdzięcznej pracy, żeby Wielką Stopę wcisnąć w kawowy garnitur i ułożyć w godnej pozycji. Dawno nie dotykałam żadnego obcego ciała, nie mówiąc już o martwym. Czułam, jak z każdą chwilą wpływa w nie bezruch, jak kamienieje z minuty na minutę; dlatego tak się spieszyliśmy. I kiedy Wielka Stopa leżał już w odświętnym garniturze, jego twarz straciła wreszcie ludzki wyraz, stał się trupem, bez żadnych wątpliwości. Tylko wskazujący palec prawej ręki nie chciał się podporządkować tradycyjnej pozycji grzecznie splecionych dłoni, lecz unosił się w górę, jakby chciał tym przyciągnąć naszą uwagę i zatrzymać na chwilę nasze nerwowe, pospieszne wysiłki. – A teraz uważajcie! – mówił ten palec. – Teraz uważajcie, bo oto jest coś, czego nie widzicie, istotny początkowy punkt ukrytego przed wami procesu, godny najwyższej uwagi. Dzięki niemu wszyscy znaleźliśmy się w tym miejscu i czasie, w małym domku na Płaskowyżu, wśród śniegu i Nocy. Ja jako martwe ciało, wy zaś jako niezbyt ważne, podstarzałe ludzkie Istoty. Ale to dopiero początek. Teraz dopiero wszystko zaczyna się dziać.
Stanęliśmy z Matogą w zimnej, wilgotnej izbie, w mroźnej pustce, która zapanowała w nijakiej szarej godzinie, i pomyślałam, że to coś, co odchodzi z ciała, zasysa za sobą kawał świata i że jakkolwiek byłoby dobre czy złe, winne czy nieskazitelne, zostawia po sobie wielkie nic.
Spojrzałam przez okno. Szarzało i powoli tę nicość zaczęły zapełniać leniwe płatki śniegu. Spadały niespiesznie, lawirując w powietrzu i kręcąc się wokół własnej osi jak pióra.
Wielka Stopa już odszedł, trudno więc było chować do niego jakiś żal czy urazę. Zostało ciało, martwe, obleczone w garnitur. Teraz wydawało się spokojne i zadowolone, jakby duch cieszył się, że się wyzwolił w końcu z materii, a materia cieszyła się, że wreszcie została uwolniona od ducha. Dokonał się w ciągu tego krótkiego czasu metafizyczny rozwód. Koniec.
Usiedliśmy w otwartych drzwiach kuchni i Matoga sięgnął po napoczętą butelkę wódki, która stała na stole. Znalazł czysty kieliszek i nalał – najpierw mnie, potem sobie. Przez zaśnieżone okna powoli wpływał świt, mleczny jak szpitalne żarówki, i w tym świetle zobaczyłam, że Matoga jest nieogolony, a jego zarost jest tak samo siwy jak moje włosy; że jego pasiasta sprana piżama wystaje rozchełstana spod kożucha, a kożuch jest pobrudzony wszystkimi możliwymi rodzajami plam.
Wypiłam spory kieliszek wódki, który rozgrzał mnie od środka.
– Myślę, że wypełniliśmy swój obowiązek wobec niego. Bo kto by to zrobił? – mówił Matoga, bardziej do siebie niż do mnie. – Był biednym małym sukinkotem, ale co z tego?
Nalał sobie jeszcze jeden kieliszek i wypił go jednym haustem, a potem wstrząsnął się ze wstrętem. Widać było, że nie ma wprawy.
– Idę zadzwonić – powiedział i wyszedł. Pomyślałam, że go zemdliło.
Wstałam i zaczęłam przyglądać się temu strasznemu bałaganowi. Miałam nadzieję, że znajdę gdzieś dowód osobisty z datą urodzenia Wielkiej Stopy. Chciałam wiedzieć, sprawdzić jego Rachunki.
Na stole przykrytym wytartą ceratą stała brytfanna ze spieczonymi kawałkami jakiegoś Zwierzęcia, a w garnku obok, przykryty białą warstewką tłuszczu, spał barszcz. Kromka chleba odkrojona od bochna, masło w złotku. Na podłodze wyłożonej podartym linoleum poniewierało się jeszcze kilka Zwierzęcych szczątków, które spadły razem z talerzem ze stołu, podobnie jak szklanka i kawałki ciastek, i na dodatek wszystko to było rozgniecione, wdeptane w brudną podłogę.
Wtedy na parapecie okna, na blaszanej tacy, zobaczyłam coś, co mój mózg rozpoznał dopiero po dłuższej chwili, tak się przed tym wzbraniał: była to równo ucięta sarnia głowa. Obok niej leżały cztery nóżki. Wpółotwarte oczy musiały cały czas czujnie śledzić nasze zabiegi.
O tak, była to jedna z owych wygłodniałych Panien, które naiwnie dają się zimą zwabić przemarzniętymi jabłkami i które, schwytane w sidła, umierają w męczarniach, uduszone drutem.
Kiedy uświadamiałam sobie powoli, co tu się wydarzyło,