Wyobrażam sobie, że niniejszy tom można z powodzeniem nazwać polityczną bildungsroman, biorąc pod uwagę to, że stanowi zapis kształcenia i dojrzewania autorki. W początkowych partiach książki moją matkę wypełniają gniew, a zarazem przerażenie spowodowane szaleństwem wojny rozpętanej przez Amerykę w Wietnamie, przeciw której matka aktywnie protestowała. Sądzę jednak, że nawet ona skrzywiłaby się na wspomnienie pewnych rzeczy, które pisała podczas wizyty w bombardowanym przez amerykańskie wojska Hanoi. Zamieściłem jednak te notatki bez wahania, podobnie jak wiele innych zapisków na rozmaite tematy, które wprawiały mnie w konsternację lub były dla mnie osobiście bolesne. Jeśli chodzi o Wietnam, dodam tylko, że potworności wojny, które sprawiły, że matka zajęła skrajne pozycje, nie były bynajmniej wytworem jej wyobraźni. Być może wypowiadała się nierozważnie, lecz faktem jest, że wojna ta prowadziła do straszliwych potworności i pod tym względem miała wówczas niechybnie rację.
Moja matka nigdy nie przestała sprzeciwiać się wojnie. Zaczęła jednak żałować swojej wiary w emancypacyjną moc komunizmu – nie tylko w postaci radzieckiej, chińskiej czy kubańskiej, lecz jako ustroju – i w przeciwieństwie do wielu jej kolegów po piórze (pozostanę w tej materii dyskretny, lecz uważny czytelnik będzie wiedział, o których pisarzy tamtego pokolenia chodzi), publicznie się tej wiary wyparła. Nie mogę stwierdzić z całą pewnością, że doznałaby tej odmiany serca i umysłu, gdyby nie przyjaźń z Josifem Brodskim, będąca być może jedynym głębokim emocjonalnym związkiem w jej życiu. Nie sposób przecenić wpływu Brodskiego na moją matkę – czy to w zakresie estetyki, polityki czy ludzkich spraw – pomimo faktu, że na pewien czas przed śmiercią poety oddalili się od siebie. Na łożu śmierci w nowojorskim Memorial Hospital, przedostatniego dnia życia, walcząc o każdy oddech i każdą chwilę, gdy nagłówki prasowe krzyczały o tsunami w Azji, matka mówiła tylko o dwóch osobach – matce i Brodskim. Parafrazując Byrona, własne serce było jej trybunałem.
Serce nierzadko złamane: znaczną część tego tomu wypełniają obszerne wynurzenia o utracie kochanej osoby. W pewnym stopniu prowadzi to do powstania fałszywego obrazu życia mojej matki. Bierze się on stąd, że miała ona skłonność do częstego wykonywania wpisów w dzienniku, gdy była nieszczęśliwa, jeszcze częstszego, gdy tkwiła na samym dnie rozpaczy, a rzadkiego, gdy wszystko było w porządku. Lecz o ile proporcje emocji zawartych w notatkach nie są zgodne z rzeczywistością, sądzę, że brak szczęścia w miłości przekładał się na równie ważną część osobowości mojej matki jak głębokie poczucie spełnienia, które czerpała z pisarstwa, oraz pasja, z jaką – zwłaszcza w chwilach wolnych od pisania – oddawała się ciągłemu studiowaniu i przyjmowaniu roli doskonałej czytelniczki wielkiej literatury i admiratorki wielkich dzieł sztuki, teatru, filmu i muzyki. Tak zatem dzienniki te, prawdziwie zaświadczając o mojej matce, czyli o życiu, jakie prowadziła, opisują drogę do utraty erudycji i z powrotem. To, że nie pragnąłem, by jej życie w ten sposób wyglądało, nie ma żadnego znaczenia.
Moją redakcję dzienników znacznie ulepszył Robert Walsh, który wielkodusznie zgodziwszy się zaopiniować jej ostateczną wersję, wskazał znaczną liczbę błędów i luk.
Odpowiedzialność za wszelkie pozostałe usterki ponoszę oczywiście tylko i wyłącznie ja.
David Rieff
1964
5/05/64
Prawa ręka = ręka agresywna, ręka do masturbacji. A więc preferować lewą rękę!… Myśleć o niej romantycznie, sentymentalnie!
* * *
Jestem Linią Maginota Irene [kubańsko-amerykańskiej dramatopisarki Maríi Irene Fornés, która przez jakiś czas w 1957 roku w Paryżu była kochanką S.S., a później żyła z nią w Nowym Jorku w latach 1959– –1963].
Jej „życie” zależy od tego, czy zdoła mnie odeprzeć, obronić umocnienia.
Za wszystko mnie wini. Jestem kozłem ofiarnym.
[Zdanie to podkreślone jest pionową kreską na marginesie]. Dopóki zajmuje się odpychaniem mnie, nie musi zmagać się sama z sobą, z własnymi problemami.
Nie potrafię jej przekonać – wytłumaczyć jej – racjonalnie – że jest zupełnie inaczej.
Tak jak ona nie mogła przekonać mnie – kiedy żyłyśmy razem – że nie powinnam jej potrzebować, trzymać się jej kurczowo, zależeć od niej.
* * *
Nie czerpię z tego żadnych korzyści – żadnej radości, tylko cierpienie. Dlaczego to ciągnę?
Ponieważ nie rozumiem. Nie zaakceptowałam w pełni zmiany, jaka zaszła w Irene. Myślę, że wciąż mogę odwrócić jej skutki – dowodząc, pokazując, że jestem dla niej dobra.
Lecz odrzucić mnie jest dla niej równie konieczne – jak dla mnie konieczne było lgnąć do niej.
* * *
„Co mnie nie zabija, to mnie wzmacnia” [parafraza Nietzschego].
Irene nie okazuje mi miłości, wyrozumiałości, życzliwości. Dla mnie, przy mnie, jest okrutna i płytka.
Symbiotyczna więź została zerwana. To ona ją odrzuciła.
Teraz tylko wystawia „rachunki”. Inez, Joan, Carlos!
Mówi, że naruszyłam jej ego. Ja z Alfredem [Chesterem, pisarzem amerykańskim].
(To nadęte, kruche ego).
Żadna