– Tam pracował?
– Tak, to zaskakujące. Wspomniałem już, że wcześniej nie chciał dać się przywiązać do żadnego informatycznego molocha. Wciąż gadał o wyobcowaniu, o tym, jakie to ważne, żeby być wolnym i nie musieć się podporządkowywać wymogom komercji i tak dalej. A tu nagle, kiedy zrobiono nas w balona i okradziono z technologii, dał się skusić firmie, i to akurat Solifonowi. Nic z tego nie rozumieliśmy. Jasne, zaproponowali mu bajońską sumę, wolną rękę i zasunęli gadkę w rodzaju: Rób sobie, cholera, co tam chcesz, ale pracuj dla nas. Każdy by się na to złapał, ale nie Frans Balder. On takie oferty dostawał hurtem. Od Google’a, Apple’a i wszystkich innych. Dlaczego tak nagle się tym zainteresował? Nigdy nam nie wyjaśnił. Po prostu zwinął manatki i zwiał. Słyszałem, że na początku szło mu świetnie. Kontynuował prace nad naszą technologią i podejrzewam, że Nicolas Grant, właściciel Solifonu, zaczął śnić o miliardowych zyskach. Wszyscy byli podekscytowani. A potem coś się stało.
– A pan nie wie co?
– Zgadza się. Urwał nam się kontakt. Fransowi w zasadzie urwał się kontakt z całym światem. Ale niewątpliwie chodzi o coś naprawdę poważnego. Frans zawsze był za otwartością, wyrażał się pozytywnie o Wisdom of Crowds i tego typu sprawach. Podkreślał, jakie to ważne, żeby wykorzystywać wiedzę wielu ludzi, wie pan, takie myślenie à la Linux. A jednak w Solifonie pilnie strzegł każdego przecinka, nawet przed najbliższymi współpracownikami. Nagle, ni z tego, ni z owego, zwolnił się i wrócił do domu. I teraz siedzi w willi w Saltsjöbaden, nie wychodzi nawet do ogrodu, i kompletnie nie przejmuje się tym, jak wygląda.
– Zatem ten sensacyjny temat, o którym pan mówił, to zestrachany profesor, który nie dba o wygląd. Zastanawiam się, skąd to wiadomo, skoro nie wychodzi z domu.
– No tak, ale wydaje mi się, że…
– Mnie też się wydaje, że to może być interesująca historia. Niestety nie dla mnie. Ja się nie specjalizuję w tematyce komputerowej – jestem jaskiniowcem, jak ktoś niedawno mądrze napisał. Proponowałbym, żeby się pan skontaktował z Raoulem Sigvardssonem ze „Svenska Morgonposten”. On zna ten świat od podszewki.
– Sigvardsson to zawodnik wagi lekkiej. To nie jego liga.
– Wydaje mi się, że pan go nie docenia.
– No dalej, niech pan nie pęka. To może być pański comeback, panie Blomkvist.
Mikael machnął niemrawo ręką na Amira, który kawałek dalej wycierał stolik.
– Mogę panu dać jedną radę? – zapytał Mikael.
– Co?… Tak… oczywiście.
– Następnym razem, kiedy będzie pan próbował sprzedać dziennikarzowi jakiś temat, proszę mu nie tłumaczyć, co to będzie dla niego znaczyć. Wie pan, ile razy słyszałem tę śpiewkę? To będzie dla pana temat życia. Afera większa niż Watergate. Trzymając się faktów, zdziała pan więcej.
– Chodziło mi tylko o to, że…
– No, o co panu chodziło?
– O to, żeby pan z nim porozmawiał. Wydaje mi się, że on by pana polubił. Obaj jesteście ludźmi, którzy nie uznają kompromisów.
Mikael nagle odniósł wrażenie, że Linus Brandell stracił całą pewność siebie. Zaczął się zastanawiać, czy nie potraktował go zbyt ostro. Z zasady odnosił się do informatorów uprzejmie. Okazywał im zainteresowanie, nawet jeśli sprawiali wrażenie kompletnych szajbusów. Robił tak nie tylko dlatego, że nawet w historii, która wydawała się kompletnie niedorzeczna, mógł się kryć dobry temat. Wiedział, że często jest dla tych ludzi ostatnią deską ratunku. Zwracali się do niego, kiedy wszyscy inni przestawali ich słuchać. Uważał, że nie ma powodu, żeby z nich szydził.
– Proszę posłuchać, mam za sobą okropny dzień – powiedział. – Nie chciałem być nieuprzejmy.
– W porządku.
– W zasadzie ma pan rację – ciągnął Mikael. – W tej historii jest coś, co mnie naprawdę interesuje. Wspomniał pan, że odwiedziła was jakaś hakerka.
– Zgadza się, choć tak naprawdę to nie ma nic do rzeczy. W Balderze musiał się obudzić społecznik. Dlatego poprosił ją o pomoc.
– Ale wygląda na to, że wiedziała, co robi.
– Może po prostu miała szczęście. Gadała mnóstwo bzdur.
– Więc pan się z nią spotkał?
– Tak, tuż po tym, jak Balder zwiał do Doliny Krzemowej.
– Kiedy to było?
– Jedenaście miesięcy temu. Przeniosłem nasze komputery do mojego mieszkania, na Brantingsgatan. Nie powiedziałbym, żeby mi się świetnie układało. Byłem singlem bez grosza przy duszy, popijałem, a moje mieszkanie wyglądało strasznie. Chwilę wcześniej odłożyłem słuchawkę po rozmowie z Fransem. Zaciął się na jednej śpiewce: nie oceniaj jej po wyglądzie, pozory mylą, bla, bla, bla. Mnie to mówił! Przecież ja też nie wyglądałem na wymarzonego zięcia. Nigdy w życiu nie założyłem krawata ani marynarki i doskonale wiem, jak mogą wyglądać hakerzy. W każdym razie siedziałem skacowany i czekałem na tę laskę. Myślałem, że przynajmniej zapuka. A ona po prostu otworzyła drzwi i weszła.
– Jak wyglądała?
– Koszmarnie… choć na swój dziwny sposób była pociągająca. Ale wyglądała koszmarnie!
– Nie prosiłem, żeby pan oceniał to, jak wyglądała. Chciałbym wiedzieć, jak była ubrana i czy powiedziała, jak się nazywa.
– Nie mam pojęcia, jak się nazywała – oznajmił Linus Brandell. – Choć wydawało mi się, że gdzieś już ją widziałem i że chodziło o coś nieprzyjemnego. Miała tatuaże, mnóstwo kolczyków i tak dalej. Wyglądała jak metalówa, gotka albo pankówa. No i była chuda jak cholera.
Niemal podświadomie Mikael dał Amirowi znak, żeby im nalał po kolejnym guinnessie.
– I co było dalej? – zapytał.
– Hm… jak by to powiedzieć. Sądziłem, że nie musimy zaczynać od razu, więc usiadłem na łóżku, bo nie bardzo miałem gdzie, i zaproponowałem, żebyśmy najpierw wypili drinka. Wie pan, co wtedy zrobiła? Poprosiła, żebym wyszedł. Kazała mi wyjść z mojego własnego mieszkania, jakby to była najbardziej oczywista rzecz pod słońcem. Oczywiście zaprotestowałem. Powiedziałem, że to przecież mój dom. A ona na to, żebym zjeżdżał. Nie pozostało mi nic innego, jak wyjść. Długo mnie nie było. Proszę sobie wyobrazić, że kiedy wróciłem, jak gdyby nigdy nic leżała sobie w moim łóżku i paliła papierosa. I czytała książkę o teorii strun czy czymś takim. Możliwe, że spojrzałem na nią jakoś dziwnie, bo powiedziała, że nie ma zamiaru się ze mną przespać. Ani ciut. Tak powiedziała i wydaje mi się, że ani razu nie spojrzała mi w oczy. Powiedziała tylko, że w naszych komputerach był szpiegowski trojan – RAT – i że rozpoznaje typ włamania i klasę programisty. Powiedziała, że ktoś nas orżnął, i sobie poszła.
– Bez pożegnania?
– Bez jednego cholernego słowa.
– O kurde – wyrwało się Mikaelowi.
– Ale szczerze mówiąc, sądzę, że tylko się zgrywała. Facet z Instytutu Obrony Radiołączności, który zapewne dużo lepiej zna się na takich atakach, jakiś czas później sprawdzał nasz sprzęt i powiedział, że nie jest