Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Zygmunt Zeydler-Zborowski
Издательство: PDW
Серия: Kryminał
Жанр произведения: Исторические приключения
Год издания: 0
isbn: 9788375652260
Скачать книгу
ucałuję. Bądź spokojna. Ja do całowania jedyny. Stasię, Hankę wycałuję, a jak się tam jeszcze przy okazji jaka trafi niebrzydka, to i jej całusa nie poskąpię. Powiem, że to od ciebie.

      Pogroziła mu palcem.

      – Oj, Szymek, Szymek. Widzę, że ci ciągle głupstwa chodzą po głowie.

      Pośmieli się jeszcze trochę, wreszcie pan Szymon wpakował się nie bez pewnego wysiłku do swojej za ciasnej na jego wzrost i tuszę syrenki i ruszył w pow-rotną drogę.

      Zaraz na początku tygodnia zaszło coś takiego, że pan Grabiecki przyśpieszył swą zapowiedzianą na sobotę wizytę u siostry i już w czwartek z rannym brzaskiem pojawił się w Wołominie. Tym razem zastał siostrzeńca, który zajęty był podnoszeniem sztangi.

      Kiedy wyładowali z wozu nową porcję wiejskich wiktuałów, pan Szymon klepnął z zadowoleniem Piotra po plecach.

      – Na krzepkiego chłopaka wyrosłeś. Nie ma co mówić. Podobno strasznie rozrabiasz.

      – Kto to wujowi mówił?

      – A wróbelki mi opowiadały. Takie bestie wścibskie, że nic się przed nimi nie ukryje. No i jak to jest właściwie z tym biciem?

      – Ja nikogo nie zaczepiam, ale jak mnie kto zaczepi, to się bronię. I wtedy uderzę. Możliwe, że czasem za mocno.

      Grabiecki podkręcił wąsa.

      – Za mocno, powiadasz? No cóż… jak byłem młody, to także mi się, panie dzieju, zdarzyło kogoś niesympatycznego w mordę trzasnąć. Nie będę się wypierał. Ale zawsze uważałem, żeby człowiekowi krzywdy nie zrobić. Bo to widzisz, Pietrek, u nas krzepa w koś-ciach to rodzinne. Mój dziadek miał siedemdziesiąt lat, a jeszcze dwieście kilo brał bez wysiłku na plecy. Twoja matka także bardzo silna kobita od maleńkości, a i twój ojciec był kawał mocnego chłopa. Masz po kim dziedziczyć. Ale z tym biciem to trzeba uważać, bo widzisz, jak za mocno uderzysz, to możesz zabić. I wtedy kłopot, panie dzieju.

      – Piotruś mi obiecał, że będzie unikał takich awantur – wtrąciła się pani Maria.

      – To i dobrze. Zawsze lepiej unikać, dopóki można. Głupstwo zrobić łatwo, a naprawić potem trudno.

      Gawędzili sobie wesoło o tym i o owym, a około południa pani Maria poszła do kuchni, żeby zająć się obiadem. Zostali we dwóch.

      Pan Szymon, który usadowił się na wersalce, wskazał miejsce obok siebie i powiedział:

      – Siadaj tu, koło mnie, Pietrek. Mam z tobą do pogadania.

      Piotr posłusznie przeniósł się z fotela na wersalkę.

      – Widzisz… – mówił dalej Grabiecki, podkręcając wąsa i zniżając głos. – Chciałbym z tobą tak trochę dłużej porozmawiać. Mam taką jedną sprawę do omówienia. Zabiorę cię dzisiaj ze sobą. Powiemy twojej matce, a mojej siostrze, że na parę dni jedziesz do mnie, żeby się rozejrzeć i zaczerpnąć wiejskiego powietrza. Nie będzie się sprzeciwiać.

      – O czym chce wuj ze mną rozmawiać? – spytał podejrzliwie Piotr.

      – Tego ci tak na kolanie nie mogę wyłuszczyć. Trzeba spokojnie obgadać, pomyśleć… Co nagle, to po diable. Dlatego chcę, żebyś ze mną jechał. Wstąpimy gdzie po drodze na małe piwko i wszystko sobie pomalutku omówimy.

      Piotr z wyraźnym niedowierzaniem przyglądał się wujowi.

      – Bo jeżeli chodzi o to, żeby ze mnie badylarza zrobić, to nic z tego. Szkoda fatygi.

      Pan Szymon energicznie zamachał rękami.

      – O tym nie ma mowy. Wiem, że ty się do takiej roboty nie nadajesz. Tu chodzi o zupełnie coś innego.

      – A o co? Nie może wuj powiedzieć?

      – Przecież ci tłumaczę, że na to trzeba więcej czasu. To jest sprawa poufna, panie dzieju.

      – Intryguje mnie wuj.

      – Ba… Jeszcze bardziej będziesz zaintrygowany, jak się dowiesz w czym rzecz.

      – Chociaż słówko wyjaśnienia.

      – Ani jednego słówka. Wszystko potem. Na razie gęba na kłódkę i rozmawiamy na inny temat.

      Na obiad był barszcz z kartoflami, pierogi ruskie i kompot.

      – Gdybym wiedziała, że przyjedziesz, to bym przyszykowała coś lepszego – usprawiedliwiała się pani Maria. – Spodziewałam się ciebie dopiero w sobotę.

      – Ależ, Maryniu, co też ty mówisz? Widzisz przecież, że zajadam te pierożki, aż mi się uszy trzęsą. Wyśmienite, delicje, istne delicje.

      – Cieszę się, że ci smakuje.

      – Widzę, że wuj nie troszczy się o nadwagę – uśmiechnął się Piotr.

      Pan Szymon machnął ręką.

      – Co mi tam nadwaga, panie dzieju. Jak człowiek ma apetyt, to znaczy, że zdrowy – odsunął od siebie pusty talerz, starannie wytarł wąsy i wesoło spojrzał na siostrę.

      – Wyobraź sobie, Maryniu, że porywam dzisiaj twoją pociechę.

      – O! – udała zdziwienie. – A cóż to za pomysł?

      – Zabieram Pietrka do siebie, do Grabówki. Przewietrzy się trochę, przyjrzy się mojemu gospodarstwu, zapozna się z naszym wiejskim życiem. Będzie chciał, to posiedzi trochę dłużej, nie będzie chciał, to zaraz wróci. Myślę, że sobie jakoś bez niego poradzisz.

      – No pewnie, że sobie poradzę – powiedziała skwapliwie pani Maria. – Niech jedzie.

      – A może i ty byś kiedy przyjechała?

      – O, o tym to na razie nie ma mowy. Mam tyle roboty, że nie mogę nastarczyć.

      – Tak te baby sobie kiecki szyją?

      – Wyobraź sobie, że szyją. Narzekają na ciężkie czasy, ale każda chce się elegancko ubrać.

      – Nie mogłabyś sobie wziąć kogoś do pomocy?

      – Myślałam już o tym, ale to nie takie proste. Po pierwsze trudno znaleźć kogoś odpowiedniego, a po drugie to trzeba zaraz ubezpieczalnie opłacić, podatki…

      – Oj, te podatki – westchnął pan Szymon.

      Zaraz po obiedzie Grabiecki zaczął się zbierać do drogi.

      – Spakuj się szybko – powiedział, patrząc wesoło na siostrzeńca. – Zabierz, co ci trzeba, bo może trochę dłużej będziesz miał chęć posiedzieć, to żebyś nie musiał po każdy drobiazg wracać do Wołomina.

      Pakowanie nie trwało długo. Po upływie pół godziny siedzieli w syrence.

      – To nie jedziemy do Wyszkowa? – spytał Piotr, widząc, że skręcają w kierunku Warszawy.

      – Do Wyszkowa potem – odparł pan Szymon. – Widzisz, kochasiu, tam mnie wszyscy znają. Nie moglibyśmy spokojnie pogadać. Zaraz ktoś by się do nas przysiadł i ględził tak trzy po trzy. W Warszawie siądziemy sobie w jakiejś kawiarni i spokojnie porozmawiamy.

      – Strasznie wuj tajemniczy. Pali mnie ciekawość.

      – Niech cię pali. Niedługo się dowiesz, o co chodzi.

      Jechali dalej w milczeniu. Dopiero na ulicach Warszawy Grabiecki spytał:

      – Gdzie byś proponował? Ty tu się pewnie lepiej orientujesz.

      Piotr wzruszył ramionami.

      – Bo ja wiem. Może pójdziemy do Nowego Światu, na rogu Świętokrzyskiej. Tam zwykle nie ma takiego tłoku.

      I rzeczywiście. W dużej sali było dosyć pustawo. Usiedli