Pogroziła mu palcem.
– Oj, Szymek, Szymek. Widzę, że ci ciągle głupstwa chodzą po głowie.
Pośmieli się jeszcze trochę, wreszcie pan Szymon wpakował się nie bez pewnego wysiłku do swojej za ciasnej na jego wzrost i tuszę syrenki i ruszył w pow-rotną drogę.
Zaraz na początku tygodnia zaszło coś takiego, że pan Grabiecki przyśpieszył swą zapowiedzianą na sobotę wizytę u siostry i już w czwartek z rannym brzaskiem pojawił się w Wołominie. Tym razem zastał siostrzeńca, który zajęty był podnoszeniem sztangi.
Kiedy wyładowali z wozu nową porcję wiejskich wiktuałów, pan Szymon klepnął z zadowoleniem Piotra po plecach.
– Na krzepkiego chłopaka wyrosłeś. Nie ma co mówić. Podobno strasznie rozrabiasz.
– Kto to wujowi mówił?
– A wróbelki mi opowiadały. Takie bestie wścibskie, że nic się przed nimi nie ukryje. No i jak to jest właściwie z tym biciem?
– Ja nikogo nie zaczepiam, ale jak mnie kto zaczepi, to się bronię. I wtedy uderzę. Możliwe, że czasem za mocno.
Grabiecki podkręcił wąsa.
– Za mocno, powiadasz? No cóż… jak byłem młody, to także mi się, panie dzieju, zdarzyło kogoś niesympatycznego w mordę trzasnąć. Nie będę się wypierał. Ale zawsze uważałem, żeby człowiekowi krzywdy nie zrobić. Bo to widzisz, Pietrek, u nas krzepa w koś-ciach to rodzinne. Mój dziadek miał siedemdziesiąt lat, a jeszcze dwieście kilo brał bez wysiłku na plecy. Twoja matka także bardzo silna kobita od maleńkości, a i twój ojciec był kawał mocnego chłopa. Masz po kim dziedziczyć. Ale z tym biciem to trzeba uważać, bo widzisz, jak za mocno uderzysz, to możesz zabić. I wtedy kłopot, panie dzieju.
– Piotruś mi obiecał, że będzie unikał takich awantur – wtrąciła się pani Maria.
– To i dobrze. Zawsze lepiej unikać, dopóki można. Głupstwo zrobić łatwo, a naprawić potem trudno.
Gawędzili sobie wesoło o tym i o owym, a około południa pani Maria poszła do kuchni, żeby zająć się obiadem. Zostali we dwóch.
Pan Szymon, który usadowił się na wersalce, wskazał miejsce obok siebie i powiedział:
– Siadaj tu, koło mnie, Pietrek. Mam z tobą do pogadania.
Piotr posłusznie przeniósł się z fotela na wersalkę.
– Widzisz… – mówił dalej Grabiecki, podkręcając wąsa i zniżając głos. – Chciałbym z tobą tak trochę dłużej porozmawiać. Mam taką jedną sprawę do omówienia. Zabiorę cię dzisiaj ze sobą. Powiemy twojej matce, a mojej siostrze, że na parę dni jedziesz do mnie, żeby się rozejrzeć i zaczerpnąć wiejskiego powietrza. Nie będzie się sprzeciwiać.
– O czym chce wuj ze mną rozmawiać? – spytał podejrzliwie Piotr.
– Tego ci tak na kolanie nie mogę wyłuszczyć. Trzeba spokojnie obgadać, pomyśleć… Co nagle, to po diable. Dlatego chcę, żebyś ze mną jechał. Wstąpimy gdzie po drodze na małe piwko i wszystko sobie pomalutku omówimy.
Piotr z wyraźnym niedowierzaniem przyglądał się wujowi.
– Bo jeżeli chodzi o to, żeby ze mnie badylarza zrobić, to nic z tego. Szkoda fatygi.
Pan Szymon energicznie zamachał rękami.
– O tym nie ma mowy. Wiem, że ty się do takiej roboty nie nadajesz. Tu chodzi o zupełnie coś innego.
– A o co? Nie może wuj powiedzieć?
– Przecież ci tłumaczę, że na to trzeba więcej czasu. To jest sprawa poufna, panie dzieju.
– Intryguje mnie wuj.
– Ba… Jeszcze bardziej będziesz zaintrygowany, jak się dowiesz w czym rzecz.
– Chociaż słówko wyjaśnienia.
– Ani jednego słówka. Wszystko potem. Na razie gęba na kłódkę i rozmawiamy na inny temat.
Na obiad był barszcz z kartoflami, pierogi ruskie i kompot.
– Gdybym wiedziała, że przyjedziesz, to bym przyszykowała coś lepszego – usprawiedliwiała się pani Maria. – Spodziewałam się ciebie dopiero w sobotę.
– Ależ, Maryniu, co też ty mówisz? Widzisz przecież, że zajadam te pierożki, aż mi się uszy trzęsą. Wyśmienite, delicje, istne delicje.
– Cieszę się, że ci smakuje.
– Widzę, że wuj nie troszczy się o nadwagę – uśmiechnął się Piotr.
Pan Szymon machnął ręką.
– Co mi tam nadwaga, panie dzieju. Jak człowiek ma apetyt, to znaczy, że zdrowy – odsunął od siebie pusty talerz, starannie wytarł wąsy i wesoło spojrzał na siostrę.
– Wyobraź sobie, Maryniu, że porywam dzisiaj twoją pociechę.
– O! – udała zdziwienie. – A cóż to za pomysł?
– Zabieram Pietrka do siebie, do Grabówki. Przewietrzy się trochę, przyjrzy się mojemu gospodarstwu, zapozna się z naszym wiejskim życiem. Będzie chciał, to posiedzi trochę dłużej, nie będzie chciał, to zaraz wróci. Myślę, że sobie jakoś bez niego poradzisz.
– No pewnie, że sobie poradzę – powiedziała skwapliwie pani Maria. – Niech jedzie.
– A może i ty byś kiedy przyjechała?
– O, o tym to na razie nie ma mowy. Mam tyle roboty, że nie mogę nastarczyć.
– Tak te baby sobie kiecki szyją?
– Wyobraź sobie, że szyją. Narzekają na ciężkie czasy, ale każda chce się elegancko ubrać.
– Nie mogłabyś sobie wziąć kogoś do pomocy?
– Myślałam już o tym, ale to nie takie proste. Po pierwsze trudno znaleźć kogoś odpowiedniego, a po drugie to trzeba zaraz ubezpieczalnie opłacić, podatki…
– Oj, te podatki – westchnął pan Szymon.
Zaraz po obiedzie Grabiecki zaczął się zbierać do drogi.
– Spakuj się szybko – powiedział, patrząc wesoło na siostrzeńca. – Zabierz, co ci trzeba, bo może trochę dłużej będziesz miał chęć posiedzieć, to żebyś nie musiał po każdy drobiazg wracać do Wołomina.
Pakowanie nie trwało długo. Po upływie pół godziny siedzieli w syrence.
– To nie jedziemy do Wyszkowa? – spytał Piotr, widząc, że skręcają w kierunku Warszawy.
– Do Wyszkowa potem – odparł pan Szymon. – Widzisz, kochasiu, tam mnie wszyscy znają. Nie moglibyśmy spokojnie pogadać. Zaraz ktoś by się do nas przysiadł i ględził tak trzy po trzy. W Warszawie siądziemy sobie w jakiejś kawiarni i spokojnie porozmawiamy.
– Strasznie wuj tajemniczy. Pali mnie ciekawość.
– Niech cię pali. Niedługo się dowiesz, o co chodzi.
Jechali dalej w milczeniu. Dopiero na ulicach Warszawy Grabiecki spytał:
– Gdzie byś proponował? Ty tu się pewnie lepiej orientujesz.
Piotr wzruszył ramionami.
– Bo ja wiem. Może pójdziemy do Nowego Światu, na rogu Świętokrzyskiej. Tam zwykle nie ma takiego tłoku.
I rzeczywiście. W dużej sali było dosyć pustawo. Usiedli