– Co też ty wygadujesz, Szymeczku? – obruszyła się pani Maria, ale zarumieniła się z zadowolenia. – Gdzie mi tam do małżeństwa? Stara baba jestem. Troje dzieci wychowałam.
– No to i dobrze. Właśnie teraz jesteś swobodna. Możesz robić, co ci się podoba. A o starości mi nie gadaj, bo do tego jeszcze daleko. Niejedna młoda dziewucha nie wytrzymałaby z tobą konkurencji. Jak mi Bóg miły.
Roześmiała się.
– Pleciesz. Zawsze jesteś taki sam. Zjesz coś? Nie mam nic nadzwyczajnego, ale kopytkami ze słoniną mogę cię poczęstować. Kawałek mięsa także się znajdzie. Właśnie miałam zabrać się do szykowania obiadu.
Pan Szymon klepnął się po brzuchu.
– Ano może nie zawadziłoby coś przekąsić. Niech będą i kopytka. Ja nie jestem grymaśny. Jem, co dają. Dzisiaj takie czasy, że nie ma co wybredzać. Ale nie myśl, Maryniu, że z pustymi rękami do ciebie przyjechałem. Jest sympatyczna indyczka, są króliczki i porządne warzywa niepryskane żadnymi świństwami, i jabłuszka, i powidła swojej roboty. Zaraz wszystko wyładujemy. A gdzież to mój kochany siostrzeniec? Mógłby pomóc.
– Piotruś przyjdzie później – powiedziała pani Maria. – Znajomi zaprosili go na obiad.
Grabiecki uważniej spojrzał na siostrę.
– Ano później to później. Obejdziemy się bez niego.
Zeszli na dół i zabrali się do wyładowywania z syrenki artykułów spożywczych.
– Bój się Boga! – wykrzyknęła pani Maria. – Ile żeś ty tego wszystkiego naprzywoził!
– Od przybytku głowa nie boli, panie dzieju – uśmiechnął się Grabiecki. – Co masz zjeść jutro, zjedz dzisiaj, bo człowiek jutra niepewny. A te jabłka mogą poleżeć. Nie zepsują się. Indyczka w piórach niech wisi, to skruszeje, a króliki upieczesz i do lodówki. Będziecie mieli na jakiś czas.
Trzy razy musieli obracać, zanim wszystko odtransportowali do mieszkania. Pan Szymon aż się zasapał.
– Nie lubię chodzić po schodach, panie dzieju. Po polu, po lesie to mogę i dwadzieścia kilometrów bez zmęczenia, ale po schodach nie lubię. Zaraz mnie zatyka.
Pani Maria pocałowała brata w policzek.
– Kochany jesteś, Szymeczku. Siadaj. Ja zaraz nak-ryję do stołu i zjemy taki wczesny obiad. Mam trochę nalewki na czarnych porzeczkach. Napijesz się?
– A czy ty, Maryniu, sobie przypominasz, żebym ja kiedy odmówił, jak mnie kto częstuje nalewką na czarnych porzeczkach? Tego jeszcze nie bywało.
Pani Maria żwawo zakrzątnęła się koło obiadu i niebawem siedzieli przy stole, zajadając gulasz z kopytkami. Nalewki także ubywało w kryształowej karafce.
Po obiedzie pan Szymon, wesoły i zaróżowiony, przeniósł się na fotel i powiedział sentencjonalnie:
– Nie muszą być żadne frykasy, żeby sobie człowiek uczciwie podjadł. Smakowały mi te kopytka, a naleweczka palce lizać. A teraz siadaj tu koło mnie na kanapce, Maryniu, i opowiadaj bratu, co cię gnębi.
Spojrzała na niego zdziwiona.
– Skąd wiesz, że mnie coś gnębi?
– A ty sobie wyobrażasz, że ja tam, na tej wsi do reszty zgłupiałem? – roześmiał się Grabiecki. – Nie od dzisiaj chyba się znamy i ja zaraz, panie dzieju, zmiarkuję, czy masz jakieś kłopoty, czy nie masz. Może ci potrzeba trochę gotówki. Mów szczerze.
Potrząsnęła głową.
– Nie o pieniądze chodzi. Ostatnio, Bogu dzięki, zarabiam jako tako. Nie są to oczywiście wielkie rzeczy, ale na skromne utrzymanie wystarczy.
– Więc czym się martwisz?
– Martwię się Piotrem.
– Zbroił coś?
– Wdaje się w bójki. Bije chłopaków. Nie dalej jak wczoraj był u mnie sierżant Banasik z milicji, bardzo porządny człowiek i życzliwy. Mówił, żebym uważała na syna, bo jak jeszcze kogoś pobije, to go dadzą na kolegium, a nawet i do sądu sprawa może pójść.
– A kogóż on tak bije i dlaczego?
– Mówi, że go napadają i że musi się bronić.
– No… jak go, panie dzieju, napadają, to chyba że się musi bronić. Nie byłby mężczyzną.
– Ostatnio podobno dwóch go napadło.
– I z dwoma sobie poradził?
– Odwieźli ich do szpitala.
Pan Szymon z zadowoleniem zatarł ręce.
– Do szpitala, powiadasz? Zuch chłopak, jak mi Bóg miły, zuch chłopak.
Pokręciła głową zafrasowana.
– Widzisz, Szymku, to nie jest zupełnie tak, jak ci się zdaje. Obawiam się, że Piotruś w ten sposób się wyżywa. Jest zdrów, silny, uprawia różne sporty, nauczył się tych jakichś boksów i teraz się popisuje. Nie bierze się do żadnej stałej pracy ani się nie uczy. Bardzo się nim martwię, bardzo. Właśnie chciałam się z tobą naradzić. Miałam zamiar napisać…
– Że się do roboty nie bierze i że się nie uczy to źle – przyznał Grabiecki. – Próbowałaś z nim rozmawiać?
– A bo to raz. Co ja się naprosiłam, natłumaczyłam. Wszystko na nic.
– Hm… – pan Szymon szarpnął wąsa i zamyślił się. – Pije?
– Właśnie, że nie. Wcale nie pije. Nie pije i nie pali.
– Ugania za dziewuchami?
– Nie za bardzo. Tak od czasu do czasu ma jakąś sympatię, ale to wszystko na krótko.
– No to czym on się właściwie zajmuje?
Pani Maria wzruszyła ramionami.
– A bo ja wiem. Tak się obija. Gimnastykuje się. Wali w taki worek, który sobie w drzwiach powiesił. Czasem dostanie jakąś dorywczą robotę. Zna się trochę na ślusarstwie, trochę na hydraulice, trochę na elektrotechnice. Ale porządnie nic robić nie umie. Jest sprytny, inteligentny, jakby chciał, to na pewno do czegoś by w życiu doszedł.
– A może by on, panie dzieju, przyszedł do mnie, do roboty. Nauczyłby się ogrodnictwa, poznałby pracę na roli. Mnie ogromnie pomoc potrzebna.
– To byłoby znakomicie – zapaliła się pani Maria. – Ale obawiam się, że on nie zechce – dodała wątpiąco.
Pan Szymon klepnął się po kolanie.
– Zobaczymy. Może nabierze ochoty do wiejskiego życia. Porozmawiam z nim, panie dzieju. Może go namówię.
– Bardzo ci będę wdzięczna, Szymku, bardzo.
Pogawędzili jeszcze trochę o dawnych czasach, powspominali. Wreszcie Grabiecki zaczął się szykować do drogi.
– Nie zaczekasz na Piotrusia?
– Pan Bóg jego wie, kiedy przyjdzie, może późno. A ja znowu nie chcę się tak tłuc tym moim gratem po nocy.
– Wypiłeś, Szymeczku. Nie wiem, czy to bezpiecznie, żebyś prowadził wóz – zaniepokoiła się pani Maria.
Roześmiał się serdecznie.
– Bójże