Zaczęło się w sobotę. Zygmunt Zeydler-Zborowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Zygmunt Zeydler-Zborowski
Издательство: PDW
Серия: Kryminał
Жанр произведения: Исторические приключения
Год издания: 0
isbn: 9788375652406
Скачать книгу
Sta­wiam ci dzi­siaj tyle cia­stek, ile tyl­ko zdo­łasz zjeść.

      Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

      – Wo­la­ła­bym kie­li­szek go­rza­ły i sa­łat­kę śle­dzio­wą. Ale niech będą ciast­ka. Szar­lot­ka i dwa pty­sie.

      – Dwie szar­lot­ki, dwa pty­sie i dwie kawy – po­wie­dział Do­wnar, uśmie­cha­jąc się do smut­nej kel­ner­ki. Na­stęp­nie przyj­rzał się Ziu­cie. – Więc zna­łaś tego Bra­zy­lij­czy­ka?

      – A cóż to nie wol­no mieć zna­jo­mych?

      – Ale oczy­wi­ście, że wol­no. Nie de­ner­wuj się, złot­ko. Jak nie bę­dziesz ze mną grzecz­nie roz­ma­wiać w ka­wiar­ni, to po­je­dzie­my na Mo­ko­tów. Jak wo­lisz.

      Spo­kor­nia­ła.

      – No nie gnie­waj się, Ste­fan, ale je­stem tro­chę dzi­siaj zde­ner­wo­wa­na. Daję ci sło­wo, że ja nie mam nic wspól­ne­go z tą hi­sto­rią, ab­so­lut­nie nic.

      Do­wnar ła­god­nie po­gła­dził ją po dło­ni.

      – Zu­peł­nie nie­po­trzeb­nie się de­ner­wu­jesz. Prze­cież ja cię o nic nie oskar­żam. Jak już wiesz, zgi­nął cu­dzo­zie­miec. Pa­skud­na spra­wa. Ja się tym zaj­mu­ję, więc nie dziw się, że sta­ram się cze­goś do­wie­dzieć. Wca­le nie twier­dzę, że ty masz z tym coś wspól­ne­go.

      Za­pa­li­ła pa­pie­ro­sa i spy­ta­ła:

      – Co wła­ści­wie chcesz wie­dzieć?

      – Ile razy by­łaś u nie­go?

      – Dwa.

      – No i co…?

      – No i nic. Miły, star­szy fa­cet, for­sia­sty. Pła­cił do­la­ra­mi.

      – W ja­kim ję­zy­ku z nim roz­ma­wia­łaś?

      – Wła­ści­wie nie mó­wi­li­śmy dużo. Parę słów po nie­miec­ku, parę słów po fran­cu­sku. Wiesz, że nie je­stem zno­wu taka wy­kształ­co­na w ob­cych ję­zy­kach.

      – Czy za­uwa­ży­łaś coś spe­cjal­ne­go, coś za­ska­ku­ją­ce­go w jego po­ko­ju?

      Za­sta­no­wi­ła się przez chwi­lę.

      – Nie wiem. Chy­ba nie.

      – Czy wi­dzia­łaś u nie­go taki dłu­gi nóż w me­ta­lo­wej po­chwie?

      – To fak­tycz­nie wi­dzia­łam. Maj­cher jak ja­sna cho­le­ra. Na­wet go py­ta­łam, na co mu taka kosa. Po­wie­dział, że do prze­ci­na­nia kar­tek. Ta­kim czymś moż­na byki za­rzy­nać, a nie prze­ci­nać kart­ki.

      Do­wnar zjadł szar­lot­kę i wy­pił duży łyk kawy.

      – Po­wiedz mi, ko­cha­nie, czy inne two­je ko­le­żan­ki też go od­wie­dza­ły?

      – Ma się ro­zu­mieć. I Ste­fa, i Hela, i Dan­ka. Star­szy fa­cet był, ale pie­roń­ski ko­zak na te rze­czy. Tyl­ko że ostat­nio to się tu do nie­go ja­kaś ździ­ra przy­plą­ta­ła, no i ma się ro­zu­mieć już nas nie za­pra­szał.

      – Co to była za bab­ka?

      – A cho­le­ra ją wie. Blon­dy­na.

      Ład­na?

      – Nie po­wiem, żeby była brzyd­ka, ale cho­ler­nie wred­na. Przy­znać tyl­ko trze­ba, że szy­kow­na. To fakt.

      – Nie znasz jej?

      – Nie. Ni­g­dy jej nie wi­dzia­łam.

      – Po­zna­ła­byś ją?

      – No pew­nie.

      – Słu­chaj no, Ziu­ta, jak­byś ją gdzieś przy­uwa­ży­ła, to za­raz daj mi znać. Bar­dzo chciał­bym po­roz­ma­wiać z tą ci­zią.

      – To ci mogę obie­cać.

      – A fa­ce­ci ja­cyś przy­cho­dzi­li do nie­go? Nie wiesz?

      – Tego nie wiem. Raz tyl­ko jak by­łam u nie­go, to roz­ma­wiał z kimś przez te­le­fon. O ile mo­głam zro­zu­mieć, to chy­ba z ja­kimś go­ściem.

      – W ja­kim ję­zy­ku z nim mó­wił?

      – Po nie­miec­ku.

      Do­wnar ski­nął na kel­ner­kę i za­pła­cił. Na­stęp­nie zwró­cił się do swej to­wa­rzysz­ki:

      – Bar­dzo ci dzię­ku­ję, ko­cha­nie, za te wszyst­kie in­for­ma­cje. Wra­casz do Gran­du?

      – Tak. Mu­szę się im po­ka­zać, bo będą my­śla­ły, żeś mnie przy­mknął.

      Roz­sta­li się na rogu Ho­żej. Do­wnar za­cze­kał na przy­stan­ku i wsiadł do pięt­nast­ki.

      Sto­jąc na przed­niej plat­for­mie dru­gie­go wozu, roz­my­ślał nad tym, co po­sły­szał od Ziu­ty. Po­kry­wa­ło się to wła­ści­wie z in­for­ma­cja­mi otrzy­ma­ny­mi od sze­fa re­cep­cji. Ele­ganc­ka, efek­tow­na blon­dyn­ka. Wy­so­ka, zgrab­na. Do­wnar wy­czu­wał in­stynk­tow­nie, że od­na­le­zie­nie tej ko­bie­ty mo­gło­by się po­waż­nie przy­czy­nić do roz­wią­za­nia za­gad­ki. Było bo­wiem bar­dzo praw­do­po­dob­ne, że wła­śnie ona mia­ła coś wspól­ne­go ze znik­nię­ciem bra­zy­lij­skie­go mu­zy­ko­lo­ga. Ba, ale jak tu zna­leźć w War­sza­wie blon­dy­nę, wie­dząc o niej tyl­ko tyle, że jest efek­tow­na i zgrab­na. Nie miał prze­cież na­wet jej fo­to­gra­fii. A może w ogó­le już daw­no wy­je­cha­ła z War­sza­wy.

      Na Sło­wac­kie­go bez tru­du zna­lazł dom, któ­re­go szu­kał. Na li­ście lo­ka­to­rów prze­czy­tał: Ewa Fa­liń­ska – urzęd­nicz­ka.

      Na trze­cie pię­tro wbiegł, prze­ska­ku­jąc po dwa stop­nie na raz. Spie­szył się. Ogar­nę­ło go ner­wo­we dzia­ła­nie. Przed drzwia­mi po­ja­wi­ły się wąt­pli­wo­ści. Skąd pew­ność, że ją za­sta­nie? Dla­cze­góż mia­ła­by w nie­dzie­lę, w taki pięk­ny wie­czór sie­dzieć w domu? Na­ci­snął dzwo­nek.

      W przed­po­ko­ju za­stu­ka­ły ob­ca­sy. Zgrzyt­nę­ła od­su­wa­na za­su­wa.

      Do li­cha! Ten Na­tor­ski mó­wił praw­dę. Była rze­czy­wi­ście bar­dzo ład­na. Wy­so­ka, efek­tow­na blon­dy­na.

      Pa­trzy­ła py­ta­ją­co.

      – Cze­go pan so­bie ży­czy?

      Do­wnar był tro­chę zmie­sza­ny jej uro­dą. Ukło­nił się.

      – Czy mam przy­jem­ność z pa­nią Ewą Fa­liń­ską?

      – To wła­śnie ja je­stem. A pan w ja­kiej spra­wie?

      – W służ­bo­wej. Pani po­zwo­li, że się przed­sta­wię. Na­zy­wam się Do­wnar. Je­stem z mi­li­cji. Oto moja le­gi­ty­ma­cja.

      – Ach tak. Pro­szę.

      Wpu­ści­ła go do przed­po­ko­ju.

      Po­wie­sił płaszcz, wy­tarł sta­ran­nie buty i wszedł za dziew­czy­ną do po­ko­ju.

      Dwa tap­cza­ny, stół, małe biu­recz­ko,