Zaczęło się w sobotę. Zygmunt Zeydler-Zborowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Zygmunt Zeydler-Zborowski
Издательство: PDW
Серия: Kryminał
Жанр произведения: Исторические приключения
Год издания: 0
isbn: 9788375652406
Скачать книгу
cza­su. Gdy­by panu przy­szła ja­kaś ge­nial­na myśl do gło­wy albo gdy­by za­ist­nia­ły ja­kieś nowe oko­licz­no­ści, niech pan ła­ska­wie za­dzwo­ni do mnie, do ko­men­dy albo do miesz­ka­nia. Do wi­dze­nia.

      Nuda nie­dziel­ne­go przed­po­łu­dnia roz­sia­dła się na Ryn­ku Sta­re­go Mia­sta. Mi­li­cjant w szkla­nej bud­ce z miną peł­ną re­zy­gna­cji ob­ser­wo­wał spa­ce­ru­ją­ce opo­dal go­łę­bie. Świą­tecz­ni prze­chod­nie pre­zen­to­wa­li swe nowe płasz­cze, gar­ni­tu­ry i sta­ran­nie wy­czysz­czo­ne buty z „Gal­lu­xu”. Zmę­cze­ni ży­ciem oj­co­wie cią­gnę­li upar­te dzie­ci lub z tę­pym wy­ra­zem twa­rzy po­py­cha­li przed sobą wóz­ki z naj­młod­szym po­tom­stwem. Było cie­pło, sło­necz­nie i bar­dzo wio­sen­nie.

      Do­wnar nie mógł jed­nak cie­szyć się uro­ka­mi po­god­ne­go dnia. Wszyst­kie jego my­śli sku­pi­ły się wo­kół jed­ne­go za­gad­nie­nia. Z ner­wo­wym wy­sił­kiem szu­kał od­po­wie­dzi na py­ta­nia: Je­że­li nie Na­tor­ski, to kto? Kto mógł po­peł­nić tę zbrod­nię i w jaki spo­sób? Im dłu­żej za­sta­na­wiał się i ana­li­zo­wał to wszyst­ko, tym bar­dziej gęst­nia­ły przed nim mro­ki, któ­re zda­wa­ły się być nie do po­ko­na­nia. Naj­mniej­sze­go śla­du, naj­drob­niej­sze­go na­wet punk­tu za­cze­pie­nia. Trze­ba prze­cież od cze­goś za­cząć, stwo­rzyć so­bie ja­kąś kon­cep­cję. Ale jaką, do wszyst­kich dia­błów, jaką?! Dwu­po­ko­jo­we, małe miesz­kan­ko, drzwi i okna po­za­my­ka­ne. Dwóch fa­ce­tów ze sobą roz­ma­wia i na­gle je­den z nich do­sta­je no­żem w ple­cy. Je­że­li nie Na­gór­ski jest mor­der­cą, no to kto? Nie cho­dzi na­wet o to kto, bo do mor­der­cy prę­dzej czy póź­niej za­wsze ja­koś moż­na dojść. Cho­dzi o to, w jaki spo­sób to się mo­gło stać. Gdy­by to było ja­kieś śre­dnio­wiecz­ne za­mczy­sko, to moż­na by było po­dej­rze­wać ta­jem­ni­cze przej­ścia, za­ma­sko­wa­ne drzwi, ale na Krzy­wym Kole…? Prze­cież ta­kiej ewen­tu­al­no­ści nie moż­na było po­waż­nie brać pod uwa­gę. Wpraw­dzie Le­śniew­ski wy­klu­cza Na­tor­skie­go z tej hi­sto­rii, ale… Wła­śnie dla­te­go, że lo­gicz­ne ro­zu­mo­wa­nie na­ka­zu­je go wy­klu­czyć, na­su­wa się przy­pusz­cze­nie, czy to jed­nak nie on, czy to nie jest spryt­nie ob­my­śla­na tak­ty­ka, bo prze­cież po­zor­ne non­sen­sy mogą być ge­nial­ną stra­te­gię.

      Do­cho­dzi­ła dru­ga. Trze­ba było pójść na obiad. Do­wnar po­sta­no­wił zjeść coś w Ry­cer­skiej. Za­mó­wił zupę po­mi­do­ro­wą i rumsz­tyk. Wła­ści­wie nie był głod­ny. Nie czuł sma­ku spo­ży­wa­nych po­traw. Ka­zał so­bie po­dać kie­li­szek wód­ki, ale i to nie po­mo­gło. Zo­sta­wił nie­do­koń­czo­ny rumsz­tyk, za­pła­cił i wy­szedł. Cią­gle miał przed ocza­mi iro­nicz­nie uśmiech­nię­tą twarz ma­jo­ra i sły­szał drwią­ce sło­wa: „Ży­czę wam po­wo­dze­nia i sła­wy Sher­loc­ka Hol­me­sa”. Sła­wa Sher­loc­ka Hol­me­sa…? Śmie­chu war­te. Je­że­li tak da­lej pój­dzie, to nie tyl­ko nie ma mowy o żad­nej sła­wie, ale kto wie, czy nie bę­dzie mu­siał zre­zy­gno­wać z tej spra­wy i przy­znać się do tego, że nie może dać so­bie rady. Le­śniew­ski do­pie­ro by trium­fo­wał. Nie, nie, do tego nie moż­na do­pu­ścić. Osta­tecz­nie od mor­der­stwa nie upły­nę­ły na­wet dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny. Spra­wa jest trud­na i skom­pli­ko­wa­na. Nie moż­na jej tak na po­cze­ka­niu roz­szy­fro­wać. Spo­koj­nie, spo­koj­nie, nie trze­ba się de­ner­wo­wać. To się wszyst­ko prze­cież ja­koś wy­ja­śni, musi się wy­ja­śnić.

      Po­je­chał do sie­bie na Ko­szy­ko­wą, rzu­cił się na tap­czan i pa­ląc pa­pie­ro­sy, ob­ser­wo­wał w za­my­śle­niu kół­ka z dymu. Po paru go­dzi­nach roz­my­ślań do­szedł do prze­ko­na­nia, że po­nie­waż nie po­tra­fił na ra­zie roz­wią­zać za­gad­ki sa­me­go mor­der­stwa, prze­to musi po­dejść do spra­wy tro­chę z in­nej stro­ny. Po­sta­no­wił za­cząć od usta­le­nia, kim był fał­szy­wy Bra­zy­lij­czyk, oraz od­na­leźć ży­we­go czy umar­łe­go praw­dzi­we­go No­gu­eirę. Na­le­ża­ło też tro­chę zo­rien­to­wać się w śro­do­wi­sku Na­tor­skie­go, po­ga­dać z tą jego se­kre­tar­ką…

      Pięt­na­ście po szó­stej pod­niósł się z tap­cza­nu, wy­ko­nał kil­ka ćwi­czeń gim­na­stycz­nych, wziął zim­ny prysz­nic, ubrał się sta­ran­nie i z moc­nym po­sta­no­wie­niem do­ka­za­nia cze­goś wiel­kie­go wy­szedł na mia­sto. Miał ocho­tę się przejść. Zresz­tą do Grand Ho­te­lu nie było da­le­ko.

      Za­snu­ta dy­mem ka­wiar­nia­na sala po­ły­ski­wa­ła ma­to­wy­mi świa­tła­mi. Or­kie­stra gra­ła ja­kie­goś me­lan­cho­lij­ne­go slow-foxa. Zmę­czo­ne kel­ner­ki krą­ży­ły ospa­le po­mię­dzy sto­li­ka­mi.

      Do­wnar sta­nął w drzwiach i zmru­żyw­szy oczy, roz­glą­dał się. Po chwi­li wró­cił do szat­ni, wy­jął no­tes, wy­rwał kart­kę, na­pi­sał parę słów i zwra­ca­jąc się do szat­nia­rza, po­wie­dział:

      – Trze­ci sto­lik od or­kie­stry, pod ścia­ną. Ład­na blon­dyn­ka w gra­na­to­wej su­kien­ce. Odda pan jej tę kart­kę.

      – Nie mogę zo­sta­wić szat­ni?

      – Może pan. Ja po­pil­nu­ję. Niech się pan nie boi.

      Do­wnar wy­jął le­gi­ty­ma­cję służ­bo­wą i po­ka­zał ją szat­nia­rzo­wi, któ­ry bez sło­wa po­szedł speł­nić po­le­ce­nie.

      Była rze­czy­wi­ście bar­dzo ład­na. Wy­so­ka, zgrab­na. Mia­ła dłu­gie blond loki o je­dwa­bi­stym po­ły­sku i de­li­kat­ną twarz re­ne­san­so­wej ma­don­ny. Spoj­rza­ła nie­spo­koj­nie na Do­wna­ra.

      – Cze­go chcesz ode mnie? Nic nie mam na su­mie­niu. O co cho­dzi?

      – Nie bój się – po­wie­dział uspa­ka­ja­ją­co Do­wnar. – Nie mam do cie­bie żad­nej pre­ten­sji. Chcę z tobą po pro­stu chwi­lę po­ga­dać. Chodź­my stąd. Tu za duży tłok.

      – Za­bie­rasz mnie do ko­men­dy?

      – Ale skąd­że zno­wu. Mó­wię ci prze­cież, że to nie o cie­bie dzi­siaj cho­dzi.

      Ode­tchnę­ła z wi­docz­ną ulgą i ode­bra­ła płaszcz z szat­ni.

      – Do­kąd pój­dzie­my?

      – To obo­jęt­nie. Gdzieś nie­da­le­ko. Cho­ciaż­by tu do tej nory na rogu Wspól­nej i Mar­szał­kow­skiej.

      Do­wnar spoj­rzał z uzna­niem na ele­ganc­ką syl­wet­kę dziew­czy­ny.

      – Wiesz co, Ziu­ta… Je­steś taka wy­twor­na, że mo­gła­byś z po­wo­dze­niem uwieść ja­kie­goś mek­sy­kań­skie­go mi­lio­ne­ra.

      Ro­ze­śmia­ła się mile po­łech­ta­na.

      – Nie bu­jaj.

      – Sło­wo daję, a może na­wet ja­kie­goś bra­zy­lij­skie­go na­ukow­ca.

      Za­trzy­ma­ła się gwał­tow­nie.

      – Cze­go ty chcesz ode mnie? Ja nie mam nic wspól­ne­go z tą spra­wą.

      –