Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Zygmunt Zeydler-Zborowski
Издательство: PDW
Серия: Kryminał
Жанр произведения: Криминальные боевики
Год издания: 0
isbn: 9788375652796
Скачать книгу
mam zwyczaju używać przemocy w stosunku do kobiet. A w tym wypadku daleki byłem od tego, żeby walczyć. Odsunąłem się więc spokojnie i, jak to się zwykle robi w podobnych sytuacjach, sięgnąłem po papierosa.

      Patrzyła na mnie z drwiącym uśmiechem.

      – Wy wszyscy, Polacy, jesteście tacy sami.

      Nie zareagowałem. Ostatecznie w tym stwierdzeniu nie było nic obraźliwego. Zapaliłem papierosa i wypiłem spory łyk whisky.

      Wstała. Wyciągnęła rękę na pożegnanie.

      – Arrivederci. Życzę panu dobrej nocy.

      – Czy zobaczymy się jeszcze kiedyś? – spytałem.

      Podobała mi się bardzo. Nie chciałem stracić z nią kontaktu.

      Uśmiechnęła się.

      – Nie wiem. Może. Ciao.

      Wyszła szybkim, zdecydowanym krokiem. Słyszałem, jak schodziła po schodach.

      Stałem dłuższą chwilę i w zamyśleniu paliłem papierosa. Wróciłem na tapczan. O spaniu jednak nie było mowy. Wizyta dziwnej dziewczyny zupełnie wybiła mnie ze snu. Nie miałem pojęcia, czego ona właściwie chciała, po co przyszła. Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że wiadomość o śmierci Michała nie zrobiła na niej najmniejszego wrażenia. Zupełnie tak, jakbym jej powiedział, że Michał wyszedł na spacer. To, że była właścicielką zakładu pogrzebowego, niczego nie tłumaczyło. Przecież nawet kat przejmie się wiadomością o śmierci swego przyjaciela czy dobrego znajomego. A ona? Żadnego naturalnego w takiej sytuacji odruchu, żadnej reakcji, żadnego okrzyku zdziwienia czy zaskoczenia. Jak to? Przychodzi o dziesiątej wieczór do swego przyjaciela czy też bardzo dobrego znajomego, dowiaduje się, że facet umarł i nic? Nie zapytała się nawet, kiedy umarł i co było przyczyną śmierci. Coś się chyba za tym kryło, ale co? Powiedziała: „To się musiało tak skończyć”. Co to miało znaczyć? Czy przychodząc tu, wiedziała już o tym, że Michał nie żyje? Ale w takim razie dlaczegóż by udawała, że dopiero ja jej powiedziałem? Nie było przecież żadnego powodu. A jeżeli wiedziała, że Michał umarł, to po co przyszła, czego chciała? Czy była to tylko ciekawość? Czy chciała zobaczyć, jak wygląda szwagier Michała? Mało prawdopodobne. Po pewnym czasie tego rodzaju rozważań doszedłem do przekonania, iż nie zdołam rozszyfrować wizyty pięknej właścicielki zakładu pogrzebowego. Zrezygnowałem więc z dalszego analizowania tej sprawy i powróciłem do powieści Agathy Christie. Usiłowałem skupić się nad tym, co czytam, podkreślając słowa, których znaczenia niezupełnie rozumiałem. Mimo wszystko postanowiłem nie zaniedbywać nauki języka hiszpańskiego.

      Jakżeż często życie ludzkie zależy od przypadku, od nic nieznaczącego, na pozór drobnego, codziennego zdarzenia.

      I nie tylko życie jednostki, ale nieraz życie całych narodów, ba, całej ludzkości. Kto wie, jak by się potoczyły losy świata, gdyby w swoim czasie gęsi nie zagęgały na Kapitolu albo gdyby Napoleon nie chorował na żołądek pod Waterloo.

      Gdyby ołówek nie upadł mi za tapczan, zapewne po upływie paru tygodni wróciłbym spokojnie do Polski. Ale ołówek zsunął mi się po kołdrze i właściwie od tego drobnego faktu wszystko się zaczęło.

      Wstałem więc i odsunąłem tapczan od ściany. Sporo tam było kurzu. Najwidoczniej osoba, która sprzątała mieszkanie, nie zadawała sobie zbyt wiele trudu. Ołówek znalazłem, ale oprócz tego znalazłem również niewielką kartkę papieru. Już miałem ją zmiąć i wrzucić do popielniczki, kiedy spostrzegłem, że coś jest na niej napisane. Litery były krzywe, niewyraźne, tak jakby ktoś pisał drżącą ręką. Tylko parę słów po hiszpańsku: „Umieram… umieram… Kaktus. Kaktus czerwony. Umieram, Ratunku”!

      ROZDZIAŁ II

      Byłem zupełnie oszołomiony. Michał. Michał pisał przed śmiercią. Wolał o ratunek. Widocznie był sam. Co robiła wtedy jego żona? Co znaczą słowa „kaktus… czerwony kaktus”? Co może mieć wspólnego kaktus ze śmiercią Michała?

      Zdenerwowany wyszedłem na taras. Zapaliłem lampę wiszącą nad tym miniaturowym ogrodem. Uważnie przyjrzałem się kaktusom. Zaczynały kwitnąć. Jeden z nich miał rzeczywiście kwiaty koloru płomienia. Instynktownie cofnąłem się o krok. I właśnie ten ruch spowodował w mym mózgu błyskawiczne skojarzenie. Jak zahipnotyzowany wpatrywałem się w długie, sterczące groźnie kolce czerwonego kaktusa. Czy to możliwe…? Czy nie ponosi mnie literacka fantazja? Musiałem się jednak przekonać.

      Pobiegłem do kuchni. Za drzwiami wisiał fiński nóż. Wyjąłem go z pochwy. Następnie znalazłem jakieś stare blaszane pudełko po herbacie. Przed wyjściem na taras włożyłem rękawiczki. Jeżeli moje przypuszczenia były słuszne, nie mogłem zaniedbać niezbędnych środków ostrożności.

      Powoli, bardzo uważnie ściąłem kilkanaście kolców z kaktusa, ostrożnie zawinąłem je w papier i wsunąłem do pudełka. Kiedy wróciłem do pokoju, cały byłem spocony z wrażenia.

      Położyłem się, ale bardzo długo nie mogłem zasnąć. Myślałem o Michale, o tajemniczej kartce, o czerwonym kaktusie i o właścicielce zakładu pogrzebowego. Snułem najbardziej fantastyczne przypuszczenia. Układałem już fabułę nowej powieści. Nie przypuszczałem, że rzeczywistość prześcignie wszystkie moje najbardziej sensacyjne pomysły. Zasnąłem dopiero nad ranem.

      Dzień był pochmurny i byłbym spał zapewne do południa, gdyby nie obudziło mnie stukanie do drzwi. Byłem wściekły, bo spałem smacznie. Czyżby znowu właścicielka zakładu pogrzebowego? Narzuciłem szlafrok, przyczesałem włosy i poszedłem otworzyć.

      W drzwiach stał tęgi mężczyzna średniego wzrostu. Miał na sobie szary płaszcz nieprzemakalny. W ręku trzymał teczkę z jasnej skóry.

      Na mój widok szeroka, tłusta twarz rozbłysła kordialnym uśmiechem.

      – Bardzo przepraszam, jeśli panu przeszkodziłem w spoczynku, ale już dochodzi jedenasta, więc przypuszczałem… Pan pozwoli, że się przestawię: jestem Herman Richter.

      Cóż było robić? Wpuściłem faceta do środka i bez entuzjazmu uścisnąłem pulchną, wilgotną nieco dłoń. Nie znoszę ludzi, którym się pocą ręce.

      – Pan jest szwagrem biednego Michela – mówił w dalszym ciągu przybysz i nie czekając potwierdzenia z mej strony, dodał: – Pan zapewne nie mówi jeszcze po hiszpańsku. W jakim języku najłatwiej się panu porozumieć?

      Odpowiedziałem, że po polsku, na co Herman Richter roześmiał się ubawiony.

      – Proszę ode mnie za wiele nie wymagać. Po polsku, niestety, nie mówię. Czy włada pan niemieckim albo angielskim?

      Zgodziłem się na angielski. Następnie zaś, czując się w roli gospodarza, poprosiłem go, żeby usiadł.

      Ciężko opadł na fotel, wyjął z kieszeni dużą kolorową chustkę i zaczął nią starannie wycierać spoconą twarz. Czekałem cierpliwie. Nie podobał mi się ten facet. Jakiś cholerny szwab – myślałem, obserwując tę tłustą gębę. Co u licha Michał mógł mieć wspólnego z takim typem?

      Nie przestawał świdrować mnie małymi, dziwnie przenikliwymi oczkami, zupełnie tak, jakby mnie chciał przewiercić na wylot. Wreszcie odchrząknął i powiedział:

      – Pragnę panu wyjaśnić cel mojej wizyty. Biedny Michel. Tak nagle to wszystko się stało, że nawet nie zdążyliśmy załatwić z nim pewnych spraw i dlatego…

      Żeby uniknąć możliwych nieporozumień, powiedziałem, że nie jestem w stanie płacić zobowiązań mego szwagra.

      Zarechotał tak, aż mu świńskie oczka