Wraz z Saimem, również podekscytowanym tym pomysłem, natychmiast przystąpili do pracy. Przez pierwsze dwie godziny sprawdzali wyłącznie nazwiska i pseudonimy autorów artykułów, popijając przy tym herbatę i pogryzając keks podany przez panią domu (Galip przypomniał sobie w końcu jej imię: Rukiye). Następnie rozszerzyli zakres poszukiwań — włączyli pseudonimy informatorów, zabitych i pracowników redakcji. Wkrótce ten tajemniczy, na wpół tajny świat, zbudowany na nekrologach, groźbach, zeznaniach, bombach, błędach drukarskich, wierszach i sloganach, świat, który — choć jeszcze istniał — już zaczynał odchodzić w zapomnienie, przyprawił ich o zawrót głowy.
Znaleźli jawne pseudonimy, utworzone od tych pseudonimów kolejne i jeszcze inne, powstałe z ich podziału. Analizowali akrostychy, niezupełnie składne zabawy literami oraz na wpół czytelne szyfry, nie wiadomo w jakim stopniu powstałe przypadkiem, a w jakim wymyślone celowo. Na drugim końcu stołu, przy którym siedzieli Galip i Saim, zajęła miejsce Rukiye. W pokoju panował nastrój nie tyle powagi — wszak chodziło o życie chłopaka niesłusznie oskarżonego o zabójstwo, a właściwie o odnalezienie zaginionej kobiety — ile melancholii, zaprawionej nutą niecierpliwości połączonej z rutyną, jak podczas noworocznej partii loteryjki albo gry w domowe derby. Zasłony były rozsunięte — za oknem zaczął sypać śnieg.
Z zadowoleniem cierpliwego nauczyciela, który odkrył wyjątkowo utalentowanego ucznia i z radością patrzy, jak młody człowiek się rozwija i odnosi sukcesy, obserwowali przygody autorów ukrytych pod pseudonimami, zygzakowate drogi ich kariery, wiodące od jednego tytułu do drugiego, ich wzloty oraz upadki, gdy zaś dowiadywali się, że któryś dziennikarz został aresztowany i skazany, a wcześniej był torturowany, albo że fotograf, którego pierwsze opublikowane zdjęcia widzieli w jednym z czasopism, został zastrzelony przez nieznanych sprawców, gasł w nich entuzjazm poszukiwaczy i ze smutkiem milkli na chwilę, lecz zaraz natrafiali na nową grę słów, dziwny fakt, osobliwy zbieg okoliczności — i wracali do pracy.
Zdaniem Saima większość nazwisk i imion pojawiających się w gazetach, a także samych bohaterów artykułów, była wymyślona, organizowane zaś przez nich demonstracje, zebrania, tajne rady, kongresy nielegalnych partii i napady na banki nigdy się nie wydarzyły. Jako skrajny przykład podał ludowe powstanie, które dwadzieścia lat wcześniej wybuchło podobno w miejscowości Küçük Çeruh, położonej między miastami Erzincan i Kemah, i które szczegółowo, łącznie z dokładną datą, opisała jedna z gazet: ponoć wtedy powołano rząd tymczasowy, wydano znaczki pocztowe z wizerunkiem gołąbka pokoju na różowym tle i jednodniową gazetę wypełnioną wyłącznie wierszami; starosta zginął od uderzenia wazonem w głowę, apteki i lekarze okuliści rozdawali zezowatym bezpłatne okulary, zapewniono opał do ogrzewania szkoły, a nawet przystąpiono do wznoszenia mostu, mającego połączyć miasteczko z cywilizowanym światem. Nim go jednak zbudowano, nadciągnęły oddziały wojsk kemalistowskiego rządu, opanowały sytuację w krótszym czasie, niż potrzebowały krowy, by zeżreć cuchnące starymi skarpetami dywany wyściełające glinianą podłogę miejscowego meczetu, i obwiesiły rebeliantami stary platan na głównym placu. Tymczasem, jak wykazał Saim, analizując znaki ukryte na mapach i w tekstach, miejscowość o nazwie Küçük Çeruh w ogóle nie istniała, a wszystkie imiona i nazwiska rzekomych uczestników powstania, które niczym Feniks miało rozgorzeć nagłym płomieniem, były fałszywe. Gdy zagłębili się w poetyckie rymy i brzmienia tych wymyślonych imion, natrafili na pewne ślady wskazujące na związek z Mehmetem Yılmazem (wzmianki o morderstwie politycznym popełnionym w Ümraniye w okresie, o którym mówił Galip), lecz prowadziły one donikąd — lektura czasopism przypominała bowiem oglądanie tureckiego filmu, w którym nagle urywa się akcja: w kolejnych numerach pisma nie znajdowali informacji, co było dalej oraz jak sprawa się zakończyła.
W pewnym momencie Galip wstał od stołu, zadzwonił do domu i pełnym czułości tonem poinformował Rüyę, że zamierza do późna pracować z Saimem, niech więc nie czeka na niego, tylko idzie spać. Telefon był w drugim końcu pokoju. Saim i jego żona poprosili, by pozdrowił od nich Rüyę, ta zaś, oczywiście, również przekazała pozdrowienia…
Gdy ponownie zajęli się wyszukiwaniem i rozszyfrowywaniem pseudonimów oraz układaniem z ich liter nowych, w pewnej chwili żona Saima wstała i poszła się położyć, pozostawiając pochłoniętych łamigłówkami mężczyzn przy stole, którego cały blat zasłany był stosami gazet, czasopism i ulotek. Było już dawno po północy; Stambuł spowijała magiczna cisza śniegu. Zafascynowany bogactwem kolekcji („Ach, jest niekompletna, tak wiele w niej brakuje”, mówił Saim, jak zawsze zbyt skromny), Galip właśnie z lubością wyszukiwał błędy ortograficzne i drukarskie w rozmaitych broszurach rozpowszechnianych w różnych miejscach — w zadymionych uniwersyteckich knajpach, w mokrych od deszczu namiotach strajkujących oraz na peryferyjnych stacjach kolejowych — ale wszystkich tak samo trudno czytelnych, drukowanych na papierze przebitkowym, na słabej jakości powielaczach, gdy Saim pokazał mu przyniesiony z drugiego pokoju plik kartek, prawdziwą rzadkość, jak twierdził: „Anty-Ibn Zerhani, czyli twardo stąpające po ziemi stopy wędrownego derwisza”.
Galip z uwagą przeglądał strony oprawionego maszynopisu.
— Autor pochodził z miasteczka w okolicy Kayseri, którego nazwy próżno szukać na mapach Turcji w średniej skali — oświadczył Saim. — Od ojca, szejcha w niewielkim tekke, otrzymał w dzieciństwie wykształcenie religijne i sufickie. Czytając traktat trzynastowiecznego arabskiego mistyka, Ibn Zerhaniego, zatytułowany Ukryte znaczenie utraconej tajemnicy, wzorem Lenina podczas lektury Hegla czynił na marginesach uwagi „w duchu materializmu”. Następnie przepisał te spostrzeżenia na czysto i okrasił je niepotrzebnymi, długimi dygresjami w nawiasach, po czym do własnych notatek ułożył obszerne przypisy, rodzaj komentarza, jakby były to czyjeś tajemnicze, niezrozumiałe idee. Wszystko opatrzył przedmową wydawcy, znów chcąc stworzyć wrażenie, że autorem jest ktoś inny, i przepisał całość na maszynie. Na początku umieścił jeszcze trzydziestostronicową biografię w formie legendy o sobie samym jako o człowieku wierzącym, a jednocześnie rewolucjoniście. Najciekawszy w tej fantastycznej opowieści jest opis pewnego wieczoru, podczas którego autor, spacerując po miejscowym cmentarzu, odkrywa silny związek łączący filozofię suficką, określaną przez Zachód jako panteizm, z rodzajem filozofii materialistycznej, którą sam rozwinął pod wpływem ojca, szejcha. Kiedyś na cmentarzu, pełnym duchów i pasących się owiec, ujrzał wronę; dwadzieścia lat później znów zobaczył tego samego ptaka — jak zapewne wiesz, tureckie wrony mogą żyć ponad