– Majziewicz by mi co może dał u siebie, ale rzucić tego, co mam, nie mogę, zalicza mi się jako praktyka, straciłbym półtora roku, szkoda gadać, nie mogę... Popatrz no tam, na sufit...
– Co?
– Na suficie. Tam, koło pieca.
– Co?
– Co widzisz?
– Nic.
– Żebym ja mógł jemu plunąć w mordę. Ale nie mogę. I za co? On nie ze złej woli, ja jemu naprawdę gram na nerwach, wyłazi mu szczęka, jak mnie widzi... Przypatrz się lepiej temu na suficie. Nic nie widzisz?
– Co?
– Coś jak ta strzałka, cośmy ją w stołowym na suficie wypatrzyli. Nawet wyraźniejsza.
Nie odpowiedziałem, minuta, dwie, znowu się odezwał: – W tym cymes, że tego wczoraj nie było. Milczenie, gorąco, głowa ciąży na poduszce, osłabienie, ale odezwał się znowu jakby czepiając się własnych słów, które pływały w sosie popołudnia. – Tego wczoraj nie było, wczoraj z tego miejsca pająk się spuszczał i ja mu się przypatrywałem, byłbym zauważył – tego wczoraj nie było. Widzisz kresę główną, sam trzon, tego nie było, reszta, dziób, rozgałęzienie u podstawy to, zgadzam się, stare popryszczenia, ale trzon, sam trzon... tego nie było... Odetchnął, podniósł się nieco, oparł na łokciu, kurz wirował w pęku promieni z dziury w rolecie: – Tego trzona nie było. Usłyszałem, że się gramoli z łóżka i zobaczyłem go w majtkach, z zadartą głową, badającego sufit – zdziwiłem się – ta pracowitość! Wyłupiastość! Wyłupiastą twarz wlepiał w sufit i zawyrokował: – Fifty, fifty. Tak, lub nie. Diabli wiedzą. I wrócił na łóżko, ale stamtąd, wiedziałem, wciąż przypatrywał się, co mnie nudziło.
Po chwili usłyszałem, że znowu wstaje i idzie oglądać sufit, niechby przestał się czepiać... ale się czepiał.
– Ta rysa, co środkiem idzie, sam trzon, uważasz... Coś mi zalatuje, jakby świeżo zrobiona była szpikulcem. Troszkę się wybija. Wczoraj jej nie było... byłbym zauważył... I ona jest akurat w tym samym kierunku, co tamta, w stołowym.
Leżałem.
– Jeśli strzałka, to na coś wskazuje.
Odpowiedziałem: – A jeśli nie strzałka, to nie wskazuje.
Wczoraj, przy kolacji, rozpatrując z moją wstrętnawą ciekawością rękę Ludwika – znowu! – przerzuciłem się wzrokiem na rękę Leny, też na stole, i wtedy rączka bodaj drgnęła, czy stuliła się odrobineczkę, wcale nie byłem pewny, ale fifty, fifty... A co do Fuksa, to nie podobało mi się, może doprowadzało do pasji, że co robił, co mówił, wywodziło się z Drozdowskiego, z tej niechęci, tego nie znoszenia, nie tolerowania... tego nie... ba, gdybym sam nie miał tej sprawy z rodzicami w Warszawie, ale jedno z drugim, jedno żerowało na drugim. Znów mówił.
Stał w majtkach, na środku pokoju, i mówił. Zaproponował żebyśmy zbadali, czy strzałka na coś wskazuje – że, niby, co szkodzi sprawdzić, jak się przekonamy, że nie, to przynajmniej święty spokój, wiadomo, nie żadna strzałka przez kogoś umyślnie zrobiona, a tylko iluzja – nie ma innego sposobu na uzyskanie pewności, strzałka, czy nie strzałka. Słuchałem cicho, zastanawiałem się, jak mu odmówić, nalegał dość słabo, ale ja też byłem słaby i w ogóle słabość przenikała wszystko. Poradziłem, żeby sam sprawdził, jeśli mu na tym zależy – zaczął nalegać, że będę mu koniecznie potrzebny dla dokładnego ustalenia kierunku, bo trzeba wyjść, wyznaczyć kierunek w korytarzu, w ogrodzie – w końcu powiedział „co dwóch, to nie jeden”. I nagle zgodziłem się i nawet od razu wstałem z łóżka, gdyż myśl o ruchu po ustalonej linii, przeszywającym, stanowczym, wydała mi się rozkoszniejsza od szklanki zimnej wody!
Nakładaliśmy spodnie.
Pokój wypełnił się teraz czynnościami zdecydowanymi i określonymi, które jednak będąc poczęte z nudów, z nieróbstwa, z kaprysu, kryły w sobie jakieś kretyństwo.
Zadanie nie było łatwe.
Strzałka nie wskazywała na nic w naszym pokoju, to od razu rzucało się w oczy, należało więc przedłużyć jej kierunek poprzez ścianę, zbadać czy nie odnosi się do czegoś na korytarzu i potem z korytarza przenieść jak najściślej tę linię w ogród – to wymagało dosyć skomplikowanych zabiegów, którym rzeczywiście nie podołałby bez mego współudziału. Zeszedłem do ogrodu i wyciągnąłem z sionki grabie aby ich drążkiem wyznaczyć na trawniku linię, odpowiadającą tej, którą Fuks sygnalizował z okienka klatki schodowej drążkiem szczotki. Dochodziła już piąta – rozpalenie żwiru, wysychanie traw wokół drzewek młodych, nie dających cienia – to było na dole – a w górze białe skłębienia obłoków dużych, okrągławych, w niemiłosiernej niebieskości. Dom spoglądał dwoma rzędami okien, parteru i pierwszego piętra – szyby się szkliły...
Czy któraś z szyb spoglądała na mnie ludzkim wzrokiem? Oddawali się jeszcze popołudniowej drzemce – wnosząc z ciszy – ale było też niewykluczone, że za szybą ktoś się nam przygląda – Leon? Kulka? Katasia? – i było do pomyślenia, że ten ktoś patrzący był tym kimś, kto zakradł się do naszego pokoju, najpewniej w godzinach porannych, i wyżłobił ową linię stwarzającą strzałkę – po co? Aby zakpić? Dla hecy? Aby coś dać do zrozumienia? Nie, to nie było dorzeczne! No tak, owszem, tylko że niedorzeczność, to taki kij, co ma dwa końce, i my z Fuksem od drugiego końca tej niedorzeczności ruszaliśmy się i działali zupełnie dorzecznie – i ja, oddany tak pracowitym zabiegom, musiałem jednak (jeśli nie chciałem sprzeniewierzyć się memu działaniu) liczyć się z możliwością spojrzenia, czyhającego spoza tych szyb męcząco błyszczących i oślepiających.
Brałem więc to pod uwagę. I wzrok Fuksa, spoglądający na mnie z góry, był mi w tym pomocny. Poruszałem się ostrożnie, żeby nie wzbudzić podejrzeń, pograbiłem nieco trawnik, niby zmęczony upałem rzuciłem grabie i nogą nadałem im nieznacznie właściwy kierunek. A te ostrożności przysparzały mojej współpracy z Fuksem większej intensywności, niż leżało w moich zamierzeniach, poruszałem się tutaj prawie jak jego niewolnik. W końcu ustaliliśmy kierunek strzałki – linia ta prowadziła aż za budkę z narzędziami przy murze, tam gdzie kończył się teren, gruzem i cegłami częściowo zarzucony, będący przedłużeniem ogródka. Posuwaliśmy się w tamtą stronę powoli, zbaczając, niby to zajęci rozpatrywaniem kwiatów, ziół, rozmawiając, czasem gestykulując, i pilnie bacząc, czy coś nie nasunie się nam znaczącego. Od grządki do grządki, od patyczka do kamyczka, ze wzrokiem opuszczonym, pochłonięci ziemią, która ukazywała się nam popielata, żółtawa, ciemno rdzawa, nudna, zawiła, ospała, monotonna, pustynna ale i twarda. Twarz z potu otarłem.