...mnóstwo innych zdarzeń, wypełniających, pochłaniających, i co wieczór nieunikniona, jak księżyc, kolacja, siedzenie naprzeciwko Leny z ustami Katasi krążącymi. Leon fabrykował gałeczki z chleba i ustawiał je rzędem, bardzo starannie – przyglądał się z wielką uwagą – po chwili namysłu nadziewał na wykałaczkę jedną z gałek. Po dłuższej medytacji, bywało, nabrał nożem odrobinę soli i posypał nią gałkę, przyglądając się przez binokle z powątpiewaniem.
– Ti-ri-ri!
– Grażyno moja! Czemużbyś papusiu swojmsusiu nie podpapciła papupapu rzodkiewskagowego? Rzuć!
To jest, że prosi Lenę o rzodkiewki. Trudno było ten bełkot zrozumieć. „Grażynaś ty moja, kwiecie ojci moja graża!” „Kulaszka, co ty tam ciumciawisz, nie widzisz, że cucu?” Nie zawsze „dziwolążył się ze słowostworem”, czasem zaczynał po wariacku, a kończył normalnie, lub na odwrót – błyszcząca okrągłość jego łysej bani z doczepioną u dołu twarzą, z doczepionymi pince-nez, unosiła się nad stołem jak balon – często wpadał w dobry humor i sypał anegdotami, matusieńku, pomaleńku, znasz ten bicykl o trycyklu, co jak Icykl wsiadł na bicykl, to był trycykl, hej że ha!... Kulka zaś poprawiała mu coś w okolicy ucha, albo na kołnierzu. Zapadał w zamyślenie i zaplatał w warkocz frędzle serwetki, albo wpychał wykałaczkę w obrus – nie we wszystkie miejsca, w pewne tylko, do których powracał, po dłuższym namyśle, z brwią zmarszczoną.
– Ti-ri-ri.
Mnie to denerwowało ze względu na Fuksa, bo wiedziałem, że to woda na jego młyn drozdowski, młyn, który go mełł od rana do wieczora, jego, mającego za trzy tygodnie nieuchronnie powrócić do biura aby znów Drozdowski w piec się wpatrywał z miną męczennika, gdyż, mówił Fuks, on nawet od mojej marynarki dostaje wysypki, zraził się, trudno, zraził się... i manie Leona były jakoś na rękę Fuksowi, który przypatrywał się im żółto, blado, ryżo... i to bardziej jeszcze wpychało mnie w moją niechęć do rodziców, w moje odepchnięcie tego tam wszystkiego, warszawskiego, i siedziałem niechętnie, wrogo, przypatrując się od niechcenia ręce Ludwika, która nic mnie nie obchodziła, która mnie odpychała, która mnie przykuwała, w której erotyczne możliwości dotykowe musiałem wnikać... a znów Kulka, wiedziałem, pełna jest czynności, pranie, zamiatanie, cerowanie, obrządzanie, prasowanie etc. etc. itd. itd. Roztargnienie. Szum i wir. Odnajdywałem mój kawałek korka na butelce, przyglądałem się szyjce i korkowi po to chyba, żeby się wszystkiemu nie przyglądać, korek ten stał się poniekąd łódką moją na oceanie, choć z oceanu dochodził mnie tylko szum, daleki, szum zbyt powszechny, zbyt ogólny, aby naprawdę dawał się słyszeć. I nic. Kilka dni wypełnionych po trosze wszystkim.
Upały w dalszym ciągu silne. Męczące lato! Tak to się wlokło, z mężem, z rękami, z ustami, z Fuksem, z Leonem, wlokło się jak w upał, kiedy człowiek idzie drogą... Na czwarty czy piąty dzień wzrok mi zabłądził, nie pierwszy raz zresztą, w głąb pokoju, popijałem herbatę, paliłem, porzuciwszy korek zahaczyłem oczami o gwóźdź na ścianie, obok półki, i od gwoździa posunąłem się do szafy, policzyłem listwy, zmęczony i senny zapuściłem się w miejsca nad szafą mniej dostępne, tam gdzie wystrzępienia tapety, i zabrnąłem aż na sufit, białą pustynię; ale nudna białość przemieniała się nieco dalej, w pobliżu okna, w obszar chropowaty, ciemniejszy, zakażony wilgocią, o zawiłej geografii kontynentów, zatok, wysp, półwyspów i dziwnych koncentrycznych kręgów, przypominających kratery księżyca, i innych linii skośnych, umykających – było to miejscami, chore, niby liszaj, gdzieniegdzie znów dzikie i nieokiełznane, to znów rozkapryszone zawijasami, zakrętami, oddychało grozą ostateczności, gubiło się w zawrotnej dali. I kropki, nie wiem z czego, chyba nie z much, w ogóle genezy te były nieodgadnione... Wpatrzony, zatopiony w tym, i we własnych zawiłościach, wpatrywałem się i wpatrywałem bez specjalnego wysiłku a jednak uparcie, aż w końcu było to jakbym jakiś próg przekraczał – i już po trosze byłem „po tamtej stronie” – wypiłem łyk herbaty – Fuks zapytał:
– Co się tak wgapiasz?
Nie chciało mi się mówić, duszno, herbata. Odpowiedziałem:
– Ta kresa, tam, w rogu, za wyspą, i ten jakby trójkąt... Obok przesmyku.
– Co?
– Nic.
– No to co?
– Tak...
Po dłuższej chwili zapytałem:
– Co ci przypomina?
– Ta smużka i kreska? – podjął chętnie, i wiedziałem, dlaczego chętnie, wiedziałem, że to go odrywa od Drozdowskiego. – To? Zaraz ci powiem. Grabie.
– Może i grabie.
Lena wmieszała się do rozmowy, a to dlatego, że bawiliśmy się w odgadywanie, gra towarzyska, rodzaj nietrudny, w sam raz dla jej nieśmiałości.
– Jakie tam grabie! Strzałka.
Fuks zaprotestował: – Jaka tam strzałka!
Parę minut wypełnionych czymś innym, Ludwik zapytał Leona „chce ojciec w szachy?”, ja miałem paznokieć pęknięty, który mi przeszkadzał, gazeta spadła, psy zaszczekały za oknem (dwa pieski małe, młode, zabawne, spuszczano je na noc, był też kot), Leon powiedział „jedna”, Fuks powiedział:
– Może i strzałka.
– Strzałka, albo i nie strzałka – zauważyłem, podniosłem gazetę, Ludwik wstał, przejechał omnibus po drodze, Kulka zapytała „telefonowałeś?”
II
Nie potrafię tego opowiedzieć... tej historii... ponieważ opowiadam ex post. Strzałka, na przykład... Ta strzałka, na przykład... Ta strzałka, wtedy, przy kolacji, nie była wcale