Bardzo się dziwiłam, że młody oficer niemiecki, który u nas zamieszkał, miał okulary. A ja sobie wyobrażałam, że w okularach mogą chodzić tylko nauczyciele. Mieszkali z ordynansem w jednej połowie domu, a my w drugiej. Braciszek, ten najmłodszy, się przeziębił i mocno kaszlał. Miał wysoką temperaturę, cały był rozpalony, płakał w nocy. Następnego dnia oficer wchodzi na naszą połowę i mówi do mamy, że jeśli kind będzie płakał i nie dawał mu spać po nocach, to on go „pif-paf” – i pokazuje swój pistolet. Nocą kiedy tylko brat zakaszle albo zapłacze, to matka go otula w kołdrę, wybiega na ulicę i tam kołysze, dopóki mały nie zaśnie albo przynajmniej się nie uspokoi. Pif-paf…
Zabrali nam wszystko, tak że głodowaliśmy. Do kuchni nie wpuszczali, gotowali tylko dla siebie. Brat był mały, poczuł zapach i popełznął na podłodze w tym kierunku. Tamci codziennie gotowali grochówkę, a ta zupa pachnie bardzo mocno. Po pięciu minutach rozległ się krzyk mojego brata, straszny pisk. Oblali go wrzątkiem z kuchni, oblali za to, że prosił o jedzenie. A on był taki głodny, że proponował mamie: „Ugotujemy moją kaczuszkę”. Kaczuszka była jego ulubioną zabawką, nikomu przedtem jej nie oddawał, spał z nią.
Nasze dziecięce rozmowy…
Siadamy i zastanawiamy się, czy moglibyśmy zjeść mysz (a w czasie wojny bardzo się rozpleniły – w domu, w polu), gdybyśmy złapali. Czy sikorki są do jedzenia? A sroki? Dlaczego mama nie ugotuje zupy z tłustych żuków?
Nie dawaliśmy wyrosnąć kartoflom, grzebaliśmy w ziemi rękami i sprawdzali, jakie są, duże czy małe. I dlaczego wszystko tak powoli rośnie: i kukurydza, i słoneczniki…
Ostatniego dnia przed odejściem Niemcy podpalili nasz dom. Mama stała, patrzyła na ogień, ale nie uroniła ani jednej łzy. A myśmy we troje biegali i krzyczeli: „Domku, nie pal się! Domku, nie pal się!”. Wynieść z domu nic nie zdążyliśmy, ja tylko złapałam elementarz. Przez całą wojnę go strzegłam, dbałam o niego. Spałam z nim nawet, zawsze miałam go pod poduszką. Bardzo chciałam się uczyć. Potem, kiedyśmy w czterdziestym czwartym roku poszli do pierwszej klasy, mieliśmy jeden elementarz na trzynaścioro uczniów. Na całą klasę.
W pamięci został mi pierwszy powojenny koncert w szkole. Jak śpiewali, jak tańczyli… Miałam opuchnięte dłonie… Klaskałam i klaskałam… Było mi wesoło, dopóki jakiś chłopiec nie wyszedł na scenę i nie zaczął recytować wiersza. Mówił głośno, wiersz był długi, ale ja usłyszałam tylko jedno słowo: „wojna”. Oglądam się – wszyscy siedzą spokojnie. A ja czuję strach… Dopiero się wojna skończyła i teraz znowu wojna? Nie mogłam słuchać tego słowa. Zrywam się i pędzę do domu. Przybiegam, a mama coś gotuje w kuchni, to znaczy, że nie ma żadnej wojny. Wtedy biegnę z powrotem do szkoły. Na koncert. Znowu klaszczę.
Nasz tato z wojny nie wrócił, przysłano dokument, że zaginął bez wieści. Mama wyszła do pracy, a my się zebraliśmy we trójkę i płaczemy, że taty nie ma. Przetrząsnęliśmy dom, szukali papieru, na którym było napisane o tacie. Przecież nie napisali, że tata zabity. Jest tam mowa tylko o tym, że zaginął bez wieści. Jeśli podrzemy ten papier, to przyjdzie wiadomość, że tato się znalazł. Ale nie znaleźliśmy dokumentu. Kiedy mama wróciła z pracy, nie mogła zrozumieć, dlaczego w domu jest taki bałagan. Zapytała mnie: „Coście tu wyrabiali?”. Młodszy brat odpowiedział za mnie: „Szukaliśmy taty…”.
Przed wojną lubiłam, jak tato opowiadał bajki, znał ich wiele i umiał opowiadać. Po wojnie już nie chciałam czytać bajek…
Przyszła w białym fartuchu, jak mama…
Sasza Sujetin – 4 lata
Obecnie – ślusarz
Pamiętam mamę… Pojedyncze obrazki…
Pierwszy obrazek…
Mama zawsze jest w białym fartuchu… Ojciec był oficerem, mama pracowała w szpitalu. To mi potem opowiadał starszy brat. A ja pamiętam tylko biały fartuch mamy… Nawet twarzy nie pamiętam, tylko biały fartuch… A poza tym – biały czepek; zawsze stał na stoliku mamy, właśnie stał, a nie leżał, taki wykrochmalony.
Drugi obrazek…
Mama nie wróciła… Do tego, że tato nie przychodził, byłem przyzwyczajony, ale mama dotąd zawsze wracała do domu. Kilka dni siedzieliśmy w mieszkaniu sami z bratem, nigdzie nie wychodziliśmy. A może mama przyjdzie? Pukają obcy ludzie, ubierają nas i dokądś prowadzą. Płaczę…
– Mama? Gdzie jest mama?
– Nie płacz, mama nas znajdzie – pociesza mnie braciszek, starszy ode mnie o trzy lata.
Wylądowaliśmy na pryczy w jakimś długim domu, czy też w szopie. Cały czas chce mi się jeść, ssę guziki na koszuli, bo przypominają mi cukierki, które ojciec przywoził z delegacji. Czekam na mamę.
Trzeci obrazek…
Jakiś mężczyzna wpycha mnie i brata w róg pryczy, nakrywa kołdrą, zarzuca szmatami. Zaczynam płakać, a on głaszcze mnie po głowie. Uspokajam się.
I tak powtarza się każdego dnia. Ale kiedyś znudziło mi się długo siedzieć pod kołdrą. Zaczynam cicho, a potem coraz głośniej płakać. Ktoś zrzuca ze mnie i z brata szmaty, ściąga kołdrę. Otwieram oczy – koło nas stoi pani w białym fartuchu. „Mama!” Gramolę się do niej. Ona też mnie głaszcze. Najpierw po głowie… Potem po ręce… Potem bierze coś z metalowego pudełka. Ale nie zwracam na to w ogóle uwagi, widzę tylko biały fartuch i biały czepek.
Nagle czuję ostry ból w ręku. Mam igłę pod skórą. Nie zdążyłem nawet krzyknąć, jak zemdlałem. Kiedy wraca mi przytomność, nad sobą widzę tego samego mężczyznę, który nas chował. Obok mnie leży brat.
– Nie bój się – mówi ten pan. – Żyje, tylko śpi.
– To nie była mama?
– Nie…
– Przyszła w białym fartuchu, jak mama… – powtarzam ciągle.
– Zrobiłem ci zabawkę… – Mężczyzna podaje mi szmacianą piłeczkę.
Biorę szmaciankę i przestaję płakać.
Dalej już nic nie pamiętam i nie wiem, kto i jak nas ocalił od śmierci w niemieckim obozie. Od dzieci pobierano tam krew dla rannych żołnierzy… Potem wszystkie umierały… Jak znaleźliśmy się z bratem w domu dziecka, a pod koniec wojny dostaliśmy zawiadomienie, że nasi rodzice zginęli? Coś się stało z moją pamięcią. Nie pamiętam twarzy, nie pamiętam słów…
Wojna się skończyła. Poszedłem do pierwszej klasy. Inni przeczytają wiersz dwa, trzy razy i już umieją. A ja czytam dziesięć razy i nie mogę zapamiętać. Ale jakoś nauczyciele mi nie stawiali dwójek. Innym stawiali, mnie nie.
Taka jest moja historia.
Niech mnie ciocia weźmie na kolana…
Marina Karianowa – 4 lata
Obecnie – filmowiec
Jakże nie lubię wspominać… Nie lubię. Krótko mówię: nie lubię… Można zapytać wszystkich, co to jest dzieciństwo. Każdy powie coś własnego. A dla mnie dzieciństwo to mama z tatą i cukierki. Tego pragnęłam przez całe dzieciństwo – mamy, taty i cukierków. Przez całą wojnę nie tylko nie spróbowałam, ale nawet nie widziałam cukierka. Pierwszego zjadłam kilka lat po