Ostatni świadkowie. Swietłana Aleksijewicz. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Swietłana Aleksijewicz
Издательство: PDW
Серия: Reportaż
Жанр произведения: Документальная литература
Год издания: 0
isbn: 9788375365993
Скачать книгу
najbardziej, bo czułam się winna. Mama wyniosła ją w nocy po cichu, a nam powiedziała, że kózkę zjadły myszy.

      Podczas okupacji obchodziliśmy jednak wszystkie święta – i pierwszy maja, i siódmy listopada. Nasze święta! Nasze! Zawsze śpiewaliśmy wtedy pieśni, cała nasza rodzina była śpiewająca. Wystarczały nam choćby kartofle w mundurkach, czasem była jedna kostka cukru na wszystkich, ale na ten dzień staraliśmy się zostawić coś troszeczkę lepszego. Mogliśmy następnego dnia głodować, byle mimo wszystko uczcić święto. Po cichu śpiewaliśmy ulubioną piosenkę mamy: „Świt różowi Kremla ściany, ponad Kremlem wzeszedł maj…”3. Bez tego nie mogło się obyć…

      Sąsiadka napiekła pierożków na sprzedaż i zaproponowała nam:

      – Weźcie ode mnie hurtem, a sprzedajcie detalicznie. Wam jest łatwiej, macie młode nogi.

      Wiedziałam, jak trudno mamie nas wykarmić, więc się zgodziłam. Sąsiadka przyniosła pierożki, my z siostrą Irmą siedzimy i patrzymy na nie:

      – Irma, nie wydaje ci się, że ten pierożek jest większy od tamtego? – pytam.

      – Wydaje się…

      Nie wyobraża sobie pani, jak bardzo chciało się spróbować kawałek.

      – To odkrajemy kawalątko, a potem pójdziemy na rynek.

      Posiedziałyśmy tak dwie godziny, a potem nie było już czego sprzedawać. Sąsiadka zaczęła później gotować „poduszeczki”, to były takie cukierki, już od dawna nie ma ich w sklepach. Dała nam do sprzedania te poduszeczki. Znowu z Irmą siadłyśmy nad nimi.

      – Jedna poduszeczka jest duża, większa od innych. Chodź, Irma, troszkę ją poliżemy.

      – Dobra…

      Miałyśmy jedno palto na troje, jedną parę walonków. Często siedziałyśmy w domu. Próbowałyśmy opowiadać sobie bajki… Jakieś książki… Ale to nie było ciekawe. Wolałyśmy marzyć o tym, jak skończy się wojna i jak będziemy żyli po niej. Będziemy jadły same pierożki i cukierki.

      Kiedy wojna się skończyła, mama włożyła krepdeszynową bluzkę. Nie wiem, jakim cudem ocalała ta bluzka. Bo wszystkie ładne rzeczy wymieniałyśmy na jedzenie. Ta bluzka miała czarne mankiety; mama je spruła, żeby nie było nic ciemnego, tylko jasne.

      Od razu poszłyśmy do szkoły i od pierwszych dni zaczęłyśmy się uczyć pieśni na defiladę.

      Słyszałam tylko krzyk mamy…

      Lida Pogorzelska – 8 lat

      Obecnie – doktor nauk biologicznych

      Przez całe życie wspominam ten dzień… Pierwszy dzień bez taty…

      Chciało się spać. Mama zerwała nas wcześnie rano i powiedziała: „Wojna!”. Jak tu można spać? Zaczęliśmy się zbierać w drogę. Jeszcze nie czuliśmy strachu. Wszyscy patrzyli na tatę, a nasz tato był spokojny. Jak zwykle. Był pracownikiem partii. Mama powiedziała, że każde z nas powinno coś ze sobą zabrać. Nie miałam pojęcia, co mogę zabrać, młodsza siostra wzięła lalkę. Mama niosła na rękach naszego małego braciszka. Tato dogonił nas już po drodze.

      Zapomniałam powiedzieć, że mieszkaliśmy w Kobryniu4. Niedaleko Brześcia. Dlatego właśnie wojna dotarła do nas już pierwszego dnia. Nie zdążyliśmy jeszcze ochłonąć. Dorośli prawie nie rozmawiali, w milczeniu szli, w milczeniu jechali konno. Zrobiło się strasznie. Ludzie idą i idą, wielu ludzi, i nikt nic nie mówi.

      Kiedy tato nas dogonił, trochęśmy się uspokoili. W naszej rodzinie o wszystkim decydował tato, bo mama była bardzo młoda, miała szesnaście lat, kiedy wyszła za mąż. Nie umiała nawet gotować. A tato, jako sierota, potrafił wszystko. Pamiętam, jak bardzo lubiliśmy, kiedy w wolnej chwili robił nam coś smacznego do jedzenia. Dla wszystkich to było święto. Nawet teraz wydaje mi się, że nie ma nic lepszego od kaszy, którą tato gotował. Kiedy uciekaliśmy sami, bez niego, cały czas na niego czekaliśmy. Nie mogliśmy sobie wyobrazić, że w czasie wojny zostaniemy bez taty. Taką byliśmy rodziną.

      Tabor był olbrzymi… Poruszał się powoli. Czasem się zatrzymywaliśmy i patrzyli w niebo. Wypatrywaliśmy naszych samolotów… Na próżno…

      W połowie dnia zobaczyliśmy kolumnę jakichś wojskowych. Jechali konno, mieli na sobie nowe mundury Armii Czerwonej. Konie były duże, odkarmione. Nikt się nie domyślił, że to dywersanci. Uznaliśmy, że to nasi! Ucieszyliśmy się. Tato wyszedł im naprzeciwko, a wtedy usłyszałam, że mama krzyczy… Samego wystrzału nie słyszałam… Tylko krzyk mamy: „Aaaa! Yyyy…!”. Mamy czy nie mamy? Mamy! Pamiętam, że ci wojskowi nawet nie zeszli z koni… Kiedy mama zaczęła krzyczeć, pobiegłam. Wszyscy dokądś pobiegli… Biegli w milczeniu. Słyszałam tylko, jak nasza mama krzyczy… Biegłam, aż się potknęłam i upadłam w wysoką trawę.

      Nasze konie stały i czekały do wieczora. A myśmy wszyscy wrócili w to miejsce, kiedy zaczęło się ściemniać. Tylko mama tam siedziała i czekała. Ktoś powiedział: „Patrzcie, jest siwa”. Pamiętam, jak dorośli kopali dół… Jak potem mnie i siostrę poganiali: „Chodźcie już. Pożegnajcie się z ojcem”. Zrobiłam dwa kroki, ale nie mogłam iść dalej. Usiadłam na ziemi. Siostrzyczka obok mnie. Braciszek spał, był malutki i nic nie rozumiał. A mama leżała nieprzytomna na wozie, nie puszczali nas do niej.

      Żadne z nas nie zobaczyło więc martwego taty. Nie zapamiętało go takiego. Wspominałam go potem zawsze ubranego w białą marynarkę. Młodego i pięknego. Nawet teraz, chociaż mam więcej lat niż ojciec wtedy.

      W obwodzie stalingradzkim, dokąd nas wywieziono, mama zaczęła pracować w kołchozie. Mama, która nic nie umiała, nie wiedziała, jak się piele grządki, nie odróżniała owsa od pszenicy, została przodownicą pracy. Nie mieliśmy taty, inne dzieci też nie miały. Były takie, które nie miały mamy. Brata, siostry. Albo dziadka. Ale nikt się nie czuł sierotą. Wszyscy nas żałowali i dbali o nas. Pamiętam ciocię Tanię Morozową. Jej dwoje dzieci zginęło, została sama. Odejmowała sobie od ust, żeby dać nam jeść, tak jak nasza mama. Chociaż była zupełnie obca, podczas wojny stała się nam bliska. A kiedy braciszek podrósł, mówił: „nasza mama i ciocia Tania”. Tak rośliśmy wszyscy… Mając po dwie albo nawet trzy mamy…

      Pamiętam jeszcze bombardowania w czasie ewakuacji. Czym prędzej się chowaliśmy, biegliśmy wtedy nie do mamy, tylko do żołnierzy. Jak się kończyło bombardowanie, mama krzyczała na nas, że od niej uciekamy. Ale mimo to, kiedy znowu zaczęły lecieć bomby, biegliśmy do żołnierzy.

      Kiedy wyzwolono Mińsk, postanowiliśmy wracać. Do domu, na Białoruś. Nasza mama była rodem z Mińska, ale kiedy wysiedliśmy na mińskim dworcu, nie wiedziała, dokąd iść. To było inne miasto. Same ruiny… Ceglany pył…

      Już studiowałam w Akademii Rolniczej w Gorkach5… Mieszkałam w akademiku, w pokoju ośmioosobowym. Wszystkie dziewczyny były sierotami. Nikt nas nie kwaterował oddzielnie, nie zbierał, po prostu było nas takich wiele. I było wiele takich pokojów. Pamiętam, jak w nocy wszystkie krzyczały… Zrywałam się czasem z łóżka i waliłam w drzwi… Dokądś się wyrywałam… Dziewczyny mnie powstrzymywały. Wtedy zaczynałam płakać, a one razem ze mną. Beczymy tak całym pokojem. Rano trzeba było iść na zajęcia, na wykłady.

      Kiedyś na ulicy spotkałam mężczyznę podobnego do taty. Jak mój tato… Długo za nim szłam… Przecież nie widziałam taty martwego…

      Graliśmy, a żołnierze płakali…

      Wołodia Czistokletow – 10


<p>3</p>

Moskwa (Moskwa majskaja), muz. Daniił i Dmitrij Pokrassowie, sł. Wasilij Lebiediew-Kumacz, przeł. Leopold Lewin.

<p>4</p>

Zarówno Kobryń, jak i Brześć przed wojną należały do Polski i zostały zajęte przez Armię Czerwoną po 17 września 1939 roku. Ta relacja w książce i parę innych podobnych dotyczą wyłącznie rodzin pracowników partii bądź oficerów, którzy zostali skierowani na te tereny po aneksji wschodnich ziem Rzeczypospolitej przez ZSRR.

<p>5</p>

Miasto Gorki (białor. Horki) w obwodzie mohylewskim na Białorusi, siedziba Białoruskiej Państwowej Akademii Rolniczej, kontynuatorki najstarszej carskiej uczelni rolniczej (1840).