Ezra opuszkami palców przeciągnął po plecach kochanki. Skóra była idealnie gładka. Sandra mruknęła przez sen. Leahy uśmiechnął się smutno. Łączyła ich namiętność, zwykłe pożądanie. I chyba nic więcej. No, może jeszcze strach. Strach przed samotnością. W pustce kosmosu, w olbrzymiej przestrzeni, gdy podążało się w nieznane, nikt nie chciał być sam. Każdy kogoś potrzebował.
Ezra cofnął dłoń.
Niemal każdy mężczyzna na pokładzie „Hajmdala” oddałby wszystko, żeby być teraz na jego miejscu, ale nie on. On pragnął być z kimś innym. Westchnął ciężko i ostrożnie, żeby nie obudzić Sandry, wstał. Ubrał się i wyszedł z kajuty.
Sandra Thushpa otworzyła oczy, gdy tylko usłyszała cichy syk zamykanych grodzi. Nie spała już od dłuższego czasu. Dobrze się złożyło, że Ezra wyszedł. Ona też musiała się zbierać. A on nie mógł wiedzieć dokąd.
TERYTORIUM NIEZNANE
TOCH-EM
Pierwsze, co poczuła, to zapach. W jej nozdrza wdarł się ohydny smród zgnilizny, ale nie taki zwyczajny, jaki wydaje rozkładające się mięso, a który można poczuć pod koniec dnia targowego na Ushak lub lesistym świecie Artemis w systemie Gamma Lupi, gdzie myśliwi dla zabawy zabijają zwierzęta, a ich truchła ścielą się po całej powierzchni planety. Ten zapach przyprawił ją o dreszcze. Ohydny, mroczny, przepełniony ponadczasową grozą, rozkładem i śmiercią.
Eliza Booth otworzyła oczy. Wyrwana z głębokiego snu, usiłowała przypomnieć sobie, kim jest i co robi w tym mrocznym miejscu. Próbowała się poruszyć, ale coś mocno ją trzymało. Otulało czymś miękkim i elastycznym. Gdy wreszcie wzrok przyzwyczaił się do ciemności i dotarło do niej z całą ostrością, gdzie się znajduje, z jej suchego i ściśniętego gardła dobiegł przeraźliwy krzyk. Wypełniony grozą, bólem i pierwotnym lękiem, odbił się echem od ścian i pognał mrocznymi korytarzami.
Booth, wyjąc jak opętana, szarpiąc się i kopiąc, zerwała oplatające ją pajęcze nici. Wyzwoliła się z kokonu i runęła na dziwnie miękką podłogę, żeby ugrzęznąć w jakiejś cuchnącej mazi. Uświadomiła sobie, że jest zupełnie naga, a jej ciało pokryte śliską, lepką substancją. Próbowała się podnieść, ale była zbyt osłabiona. Opadła na kolana. W nozdrza ponownie uderzył ją ohydny zapach rozkładu.
Zwymiotowała.
Dopiero po dobrej chwili zaczęła przypominać sobie, co się stało i jak tu trafiła.
„Zulfikar”!
Ta nazwa kołatała się w jej głowie. Myśli miała jeszcze chaotyczne i nieuporządkowane. Wiedziała jednak, że to był okręt, piracka fregata, na którą zaciągnęła się jako zwykły sternik, chociaż wcześniej dowodziła własną jednostką. Zastanawiała się, dlaczego przystała na takie warunki. Pamięć powoli wracała.
Przypomniała sobie Ragheba, dowódcę „Zulfikara”. Planował polecieć do systemu Epsilon Eridani i przyłączyć się do powstałej właśnie Federacji Terrańskiej. Chciał oddać okręt i załogę pod dowództwo admirała Kashtaritu. Postanowiła się do niego przyłączyć, sama nie umiała powiedzieć dlaczego. Wiedziała, że musi to zrobić, chociażby po to, aby jej życie nabrało głębszego sensu.
Eliza Booth nie była sentymentalna, rzadko kierowała się emocjami, uważając je za zbędny balast. Nie znała swoich rodziców, wychowała się w sierocińcu na Szahr-e Drajā – stolicy najbiedniejszej satrapii Imperium Teegardeańskiego. Od dziecka surowo traktowana, nie zaznała miłości ani współczucia. Zdana tylko na siebie, musiała sobie radzić na ulicach potężnego miasta, które zajmowało całą powierzchnię planety. Przymierała głodem, kilkukrotnie trafiła do więzienia za drobne kradzieże i oszustwa. Wydawało się, że prędzej czy później zginie w ulicznej bójce lub zgnije w imperialnym lochu. Ale stało się inaczej. Eliza Booth posiadała bowiem coś, co pozwoliło jej przeżyć na tym mrocznym, okrutnym świecie. Coś, co niektórzy nazywali szaleństwem, inni zaś brawurą. Coś, co posiadali tylko ludzie.
Ziemia została zniszczona, ale gatunek ludzki przetrwał i od trzech stuleci tułał się po Galaktyce. Ludzie podejmowali się najróżniejszych zajęć. Ciężko pracowali w kopalniach na zapomnianych planetoidach, na lodowych światach wznosili budowle Togarian, dokonywali zwiadów na toksycznych planetach, na których nikt inny nie chciał lądować. Ale najczęściej walczyli jako najemnicy w wojnach obcych ras.
Szybko zyskali opinię niezrównanych żołnierzy. Trudno powiedzieć, co się na to złożyło. Na pewno liczyły się wyobraźnia i kreatywność. Większość kosmicznych bitew rozstrzygała się, zanim padł pierwszy strzał. Sztab analityków prowadził wyliczenia, rozważał siły swoje i nieprzyjaciela, układał plany, które oficerowie floty wdrażali w życie. Oczywiście podczas bitwy korygowano je, ale w minimalnym stopniu i w ramach ustalonych wcześniej procedur.
Zdarzało się często, że do bitwy w ogóle nie dochodziło. Sztaby obu flot dokonywały symulacji komputerowych, przeliczały siłę militarną, analizowały potencjalne zyski i straty, a gdy wynik był niezadowalający dla jednej ze stron, ta się po prostu wycofywała. Tak było do czasu, aż na arenie działań wojennych pojawili się ludzie.
To oni dokonywali śmiałych manewrów, nie bali się ryzyka i stosowali niekonwencjonalne metody walki. I właśnie dlatego każda z obcych nacji chciała mieć w swoich szeregach ludzkich oficerów. Posiadali instynkt pozwalający zwyciężać.
Trudno powiedzieć, czy ten sam instynkt zadziałał w przypadku płomiennowłosej dziewczyny, czy było to zwyczajne pragnienie przetrwania, ale Eliza Booth szybko zdobyła szacunek wśród gangów rządzących w Szahr-e Drajā. Oprócz determinacji, pomysłowości i woli zwycięstwa cechowało ją coś jeszcze – zimne okrucieństwo. Od czasu do czasu w jej roziskrzonych zielenią oczach pojawiał się niebezpieczny błysk i wówczas lepiej było nie wchodzić jej w drogę.
Zostawiała za sobą sporo trupów. Zazwyczaj wrogów. Dla tych, którzy nadepnęli jej na odcisk, nie miała litości. Niektórych nawet torturowała. To jej nie bawiło, nie była z tych, którzy lubowali się w zadawaniu bólu, ale wiedziała, że czasem trzeba postępować okrutnie. Świat musiał wiedzieć, że nie warto zadzierać z Elizą Booth.
Inni tracili życie, bo znaleźli się w nieodpowiednim miejscu i niewłaściwym czasie. Mieli po prostu pecha.
Nigdy nie dręczyły jej wyrzuty sumienia, nie mogła sobie na to pozwolić. Gdyby się wahała, nie przeżyłaby w przestępczym światku Szahr-e Drajā. A tak została dāgdi – prawą ręką szefa największego gangu działającego na planecie. Ale jej ambicje sięgały wyżej. O wiele wyżej. Do roziskrzonych gwiazd na firmamencie nocnego nieba.
Opuściła rodzinną planetę, gdy tylko nadarzyła się okazja, i ruszyła szukać szczęścia na kosmicznych szlakach. Najpierw zajmowała się przemytem. Ale w Imperium Teegardeańskim, najbogatszym regionie Galaktyki, konkurencja była zbyt duża i szybko musiała zrezygnować z tego zajęcia. Poleciała na Ushak i tam przyłączyła się do piratów. To był najlepszy okres jej życia. I wcale nie chodziło o zarobki.
Eliza Booth uświadomiła sobie, że nie napędza jej pragnienie zysków i dostatniego życia, które było motorem działania większości piratów, ale smak ryzyka, szaleństwo przygody i pojawiający się wraz z nią dreszcz emocji. Kusiła los. Podejmowała się największych wyzwań. Nie było zadania, którego by nie wzięła. Stosowała najbardziej szalone manewry, wymyślała fortele, żeby zwabić w pułapkę statki handlowe, a podczas abordaży zawsze pierwsza wkraczała na pokłady atakowanych jednostek i nie okazywała litości.
Szybko wspinała się po drabinie pirackiej hierarchii, co wcale nie było łatwe. Ludzie nie cieszyli się sympatią. Nigdzie. Zatrudniano ich w roli najemników,