Odyssey One: W samo sedno. Evan Currie. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Evan Currie
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная фантастика
Год издания: 0
isbn: 978-83-64030-32-1
Скачать книгу
o ile w ogóle, myślą „jasno” – stwierdził cierpko głos.

      – Trzymaj się z dala od mojej głowy! – warknął Eric, rozglądając się dokoła morderczym wzrokiem.

      – Obawiam się, że nie do końca jestem w stanie – powiedział głos, wyrażając autentyczną skruchę. – Widzisz, twoje impulsy nerwowe uruchamiają się w zakodowanych sekwencjach, które rozpoznaję bezbłędnie jak coś, co dla ciebie byłoby krzyczeniem prosto do ucha. Pola energetyczne są dla mnie czymś zupełnie naturalnym.

      – Jakim cudem możesz odczytywać moje „impulsy nerwowe”? – zapytał Eric. – Czy nie powinienem czasem myśleć w inny sposób niż lokalni mieszkańcy?

      – Nie odczułem żadnej różnicy – odezwał się głos z zamyśleniem. – Czytałem już w umysłach istot z kilku różnych światów oraz trzech odrębnych gatunków. Z tego, co jestem w stanie stwierdzić na podstawie tych ograniczonych próbek, myśl jest uniwersalnym standardem dla wszystkich.

      – A Drasinowie? – spytał Eric. Jego umysł działał na najwyższych obrotach, próbując ogarnąć obraz sytuacji i jednocześnie podtrzymać rozmowę.

      Głos umilkł na moment, a potem znów odezwał się łagodnie.

      – Nie. Moje odczyty nie uznają Drasinów za inteligentne byty.

      Eric wydął usta.

      – Muszą być inteligentni. Inaczej nie mogliby budować okrętów ani nimi latać.

      – Być może masz rację, kapitanie. Nie wiem. Jednak to nie oni są kwestią, którą mam na uwadze.

      Eric pokiwał powoli głową.

      – W porządku. A co takiego masz na uwadze?

      – Chciałbym cię poznać, kapitanie. A także twoich ludzi – powiedział głos. – Chcę wiedzieć, co zamierzacie tutaj zrobić…

      – Zrobić? – Eric zmarszczył brwi. – Nie zamierzamy zrobić niczego, prócz nawiązania kontaktu.

      – Kontakt to właśnie jest ta rzecz, której najbardziej się obawiam.

      OKRĘT KONFEDERACJI PÓŁNOCNOAMERYKAŃSKIEJ „ODYSEJA”

       Orbita Ranquil

      Bermont dryfował swobodnie w powietrzu przy dalekiej ścianie, obserwując pokaz z bezpiecznej odległości z rękami zaciśniętymi na poręczy.

      – Obrót! – warknął starszy sierżant Greene, wystukując stopami miarowy rytm, gdy przemaszerował przez otwarty pokład i stanął przed miotającymi się żołnierzami.

      Ludzi wciśnięto w napędzane energią zbroje w celu przeprowadzenia ćwiczeń, lecz większość tych, którzy utworzyli nowy oddział załogi „Odysei”, nie była obeznana z manewrami w zerowej grawitacji. Dodatkowo skomplikowana budowa skafandrów doprowadziła do powstania całkiem interesujących nowych odmian terminu „wojskowa formacja”.

      Bermont skrzywił się, gdy Greene rzucił się na żołnierza, który miotał się do góry nogami, próbując ustawić ciało w odpowiedniej pozycji.

      – Chryste Panie – szepnął ze zgrozą Bermont. – Od kiedy to staliśmy się szkółką niedzielną?

      Stojąca obok sierżant Jaime Curtis spojrzała na niego z ukosa i uśmiechnęła kpiąco pod swoim hełmem, przekierowując transmisję danych na prywatny kanał.

      – Mniej więcej wtedy, gdy urzędasy dowiedziały się o inwazji obcych i że prawdopodobnie znów muszą zacząć rekrutować żołnierzy. Tak czy inaczej, nie wszyscy z nich mogą być takimi doświadczonymi staruszkami jak pan, poruczniku.

      Bermont spiorunował ją wzrokiem, ale efekt był mizerny, ponieważ nie mogła zobaczyć jego twarzy, a nie uruchomił połączenia wideo.

      – Nie zaczynaj znowu tej starej śpiewki, sierżancie. Mam zaledwie dwadzieścia pięć lat. Nie moja wina, że ci ludzie są prosto po szkole.

      Jaime zachichotała w odpowiedzi, kręcąc lekko głową.

      – Nie jest tak źle i dobrze o tym wiesz.

      Bermont niechętnie kiwnął głową, zgadzając się.

      Oczywiście, że miała rację. Żołnierze, którzy zostali im przydzieleni, nie znaleźli się w owych szkołach przypadkiem. Większość z nich stanowili absolwenci najtwardszych akademii wojskowych jednostek specjalnych w całej Konfederacji. Problem polegał na tym, że w dalszym ciągu byli tylko absolwentami. „Odyseja” z początku cieszyła się z tego wyboru. W końcu dostali najlepszych ludzi, jakich miała do zaoferowania Konfederacja. Czemu nie? Ostatecznie okręt był wyjątkowy, a ludzie tacy jak Sean Bermont czy nawet taka legenda jak Eric Weston nie mieli zbyt dużej konkurencji.

      Jednak od momentu, w którym wrócili do domu i zrzucili bombę informacyjną na Kongres, wszystko uległo zmianie. „Enterprise” musiał mieć załogę. Podobnie jak „Valley Forge” i „Ticoderoga”, znajdujące się na liście okrętów do skonstruowania w ciągu następnych dwóch lat, oraz ósemka nienazwanych statków dryfujących w punktach Lagrange’a na dystansie dzielącym Ziemię od Marsa. Zapotrzebowanie na personel zaczynało sięgać punktu krytycznego.

      Zakładał, że wkrótce Konfederacja znów będzie musiała rozpocząć masową rekrutację. Dopiero wtedy zacznie się prawdziwy koszmar.

      Wraz z wojskowym boomem potroiła się struktura handlowa. Dokładny przebieg wypadków z pierwszej misji „Odysei” zapisał się w umysłach społeczeństwa jako zdarzenie dość mgliste, ale firmy od razy wyczuły nowy rynek i liczyły na wynalezienie sposobu, w jaki można było go wykorzystać.

      Bermont nie miał zielonego pojęcia, jak dokładnie zamierzają to zrobić, skoro tachionowe napędy skokowe nagle stały się najbardziej utajnioną rzeczą w historii. Zabezpieczenia wokół nich sięgały absurdu, nawet na pokładzie samej „Odysei”.

      – Na litość boską, synu!

      Wrzask przywrócił Bermonta do rzeczywistości dokładnie w chwili, w której jeden z fruwających żołnierzy kopnął Greene’a prosto w hełm. Starszy sierżant chwycił go za nogę jedną ręką i bezceremonialnie rzucił pechowym szeregowym przez całą długość pokładu, aż gruchnął z hukiem o przeciwległą ścianę.

      – To się nazywa podstawowa fizyka, wy nieszczęsne sukinsyny! – warknął Greene. – Akcja, reakcja! Jego akcja polegała na tym, że kopnął mnie w twarz, bo był za głupi na to, żeby postawić stopę! Moją reakcją było postawienie reszty jego ciała za niego! Rozumiecie mnie, żołnierze?

      Rząd żołnierzy krzyknął zgodnie:

      – Rozumiemy, starszy sierżancie!

      Greene obrzucił ich ostatnim morderczym spojrzeniem, zwiększając jego siłę zbliżeniem swojej wykrzywionej w grymasie wściekłości twarzy widocznej przez przezroczystą szybkę hełmu. Odwrócił się i ruszył w kierunku żołnierza, który próbował pełzać po ścianie na czubkach palców.

      – Poruczniku! – zawołał Greene. – Nie ma pan nic przeciwko temu, żeby zastąpić mnie na chwilę?

      – Ależ skąd, sierżancie – odparł z uśmiechem Bermont. – Proszę zająć się swoimi sprawami.

      Bermont odbił się od ziemi, wyłączając elektromagnesy w swoim skafandrze, i poszybował z miejsca, w którym przed chwilą stał. W połowie drogi nonszalancko zamienił punkty końcowe połączenia i w locie reaktywował magnetyczne zaciski.

      Wylądował na suficie i nie mówiąc ani słowa, spojrzał „w górę” na żołnierzy stojących pod nim. Po niemal minucie całkowitej ciszy część osób na dole zaczęła się robić coraz bardziej