Odyssey One: W samo sedno. Evan Currie. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Evan Currie
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная фантастика
Год издания: 0
isbn: 978-83-64030-32-1
Скачать книгу
pewną różnicę pośród swoich ludzi.

      Admirał rozmyślał nad tym, gdy tuż nad jego głową rozległ się ryk obwieszczający przybycie gości.

      Tak jak za ostatnim razem, ziemski statek wzbudził prawdziwy podziw, gdy pojawił się w zasięgu wzroku. Zwolnił, przechodząc w ślizg, po którym zatrzymał się niecałe trzydzieści stóp nad platformą. Wielki lądownik kołysał się lekko z boku na bok na silnikach rakietowych, a pilot uruchomił pole siłowe, które niwelowało jego wagę. Gdy wysunęły się koła podwozia, statek rozpoczął powolne podejście do lądowania.

      Rozległ się jęk metalu uderzającego w metal, gdy jednostka została osadzona w miejscu. Wiatraki chłodzące obracały się na pełnej mocy. Chwilę później brzuch potwora otworzył się, wysuwając rozkładane schodki. Tanner przyglądał się przez chwilę, czekając cierpliwie, aż ze środka wyjdzie pierwsza osoba.

      – Starszy… – skinął głową Corascowi, który jako pierwszy opuścił pokład – dobrze znów cię widzieć. Poinformowałem radę o twoim przybyciu. W ciągu dwóch dni zwołają zebranie, aby się z tobą spotkać.

      – Dziękuję, admirale Tanner – przywitał się Corasc. – Mam wiele spraw do omówienia. Najpierw jednak muszę wiedzieć, co z Drasinami.

      – Ponawiali ataki przez dwa miesiące po tym, jak opuściłeś Ranquil, starszy. Zanim sytuacja się ustabilizowała, straciliśmy osiem jednostek oraz trzy kolejne odległe kolonie. W ostatnim miesiącu ani razu się nie pokazali. – Na twarzy Tannera pojawił się ponury wyraz. – Rada jest zdania, że wycofali się już na dobre.

      – Sądząc po wyrazie twojej twarzy, zdajesz się nie podzielać ich opinii.

      – Nie, starszy, nie podzielam. – Tanner pokręcił głową.

      – Przedyskutuję z nimi tę sprawę – odparł Corasc. – Tak czy inaczej, nie wierzę, że postąpimy źle, jeśli przygotujemy się do walki w oparciu o założenie, że jeszcze z nami nie skończyli.

      Tanner zgodził się z tym, uśmiechając.

      – Myślę dokładnie to samo, starszy.

      Corasc wskazał ręką na grupę za jego plecami, która zeszła z promu.

      – To ambasador LaFontaine – wyjaśnił Corasc, wskazując na wysoką kobietę w eleganckim stroju. – Reprezentanci ziemskiego rządu. Potrzebne im będzie odpowiednie pomieszczenie do zamieszkania i prowadzenia interesów. Panie admirale, gdyby mógł pan przysłać tu kilku swoich ludzi…

      – Bezzwłocznie to uczynię, sir. – Tanner przywołał do siebie młodego mężczyznę. – Neril, proszę zająć się przygotowaniem kwater dla pani admirał i jej ludzi.

      – Tak jest, admirale.

      – Doskonale – powiedział Corasc, odwracając się. – A zatem, panno LaFontaine, o ile się nie mylę, pani i pani ludzie jesteście równie zmęczeni, jak my. Udamy się więc na odpoczynek i spotkamy jutro.

      – Dobry pomysł, starszy.

      – Świetnie. W takim razie idziemy.

      Dwie grupy zeszły z platformy, podążając za oficerem marynarki, którego przydzielił im Tanner, a Tanner skupił uwagę na niecodziennej postaci odzianej w jaskrawą biel, która szła na czele następnej grupy.

      – Kapitan Weston… – Uśmiechnął się szeroko, ściskając dłoń mężczyzny, tak jak zrobił to po bitwie o Ranquil. – Dobrze znów pana widzieć.

      – Wzajemnie, admirale. – Eric skłonił głowę na powitanie, czego nauczył się w trakcie stosunków z Kolonistami. – Sądząc z tego, co słyszałem z pańskiej rozmowy ze starszym, wojna w jakimś stopniu się ustabilizowała, tak?

      Tanner kiwnął głową, wzdychając przy tym lekko.

      – Owszem. Być może nawet za bardzo. Wielu z moich przełożonych jest zdania, że to już koniec.

      Tanner był szczególnie zadowolony z faktu, że „Odyseja” wróciła na orbitę. Nie chodziło wcale o ponadprzeciętne możliwości wojskowe okrętu – chociaż na pewno były one ważne – ale o przypomnienie, że podjęła interwencję, by uratować ich za ostatnim razem. Tanner przypominał o tym na każdym kroku, a fizyczna obecność „Odysei” dawała mu kolejną szansę, by sprawić, aby nikt nie zapomniał o wrogu i wojnie.

      Jeśli Koloniści mieli stawić czoła temu kryzysowi, musieli zaangażować własne siły. Był wdzięczny za wsparcie, ale też nie zniósłby, gdyby jego ludzi nazywano żebrakami błagającymi o pomoc.

      Weston zastanawiał się przez chwilę, a później wzruszył ramionami.

      – Miejmy nadzieję, że się nie mylą, admirale. Jednakże lepiej będzie, jeśli założymy, że jest odwrotnie, i odpowiednio się przygotujemy.

      Tanner uśmiechnął się.

      – Jak już mówiłem wcześniej starszemu, myślę dokładnie tak samo, kapitanie.

      – A skoro już o tym mowa… – wtrącił Eric, odwracając się nieznacznie – pozwolę sobie przedstawić panu ludzi, którzy w tym pomogą.

      Tanner spojrzał na grupkę stojącą za kapitanem Westonem. W odróżnieniu od ostatniego razu, kiedy Eric postawił stopę na jego planecie, Rael nie widział żadnych ciężko uzbrojonych żołnierzy. Tym razem była to grupa twardzieli, która całkiem nieźle dopasowałaby się do Nero Jehana i jego ludzi.

      – Oto pułkownik Reed – przedstawił Eric człowieka o niewiele okazalszej posturze niż Tanner.

      Gdy się jednak zbliżył, Rael musiał wziąć poprawkę co do swoich sądów, że ów mężczyzna wyglądał niepozornie. W ruchach jego ciała i postawie było coś niezmiernie groźnego.

      – Pułkowniku – powiedział z powagą Tanner.

      – Admirale – przywitał się Reed, skinąwszy głową. – Rozumiem, że pańscy ludzie mogą potrzebować szkolenia w zakresie naziemnych działań wojennych.

      Wypowiedziane słowa nie były pytaniem, a raczej stwierdzeniem faktu, a Tanner wątpił, by stojący przed nim facet miał nawyk zadawania pytań, na które sam miał odpowiedź. Mimo to Rael kiwnął głową.

      – Tak, pułkowniku. Mój… kolega, komendant Nero Jehan, dowodzi naszymi wojskami terenowymi na Ranquil. Jestem pewien, że będzie otwarty na wszelkie pańskie sugestie.

      Pułkownik uśmiechnął się nieznacznie, jakby to, co powiedział admirał, w jakiś sposób go rozbawiło.

      – Na pewno coś wymyślimy. Oto moi główni doradcy, admirale. Kapitan Scott…

      Mężczyzna w cętkowanym uniformie w barwach piasku wystąpił naprzód.

      – Panie admirale.

      – Scott jest ekspertem w czymś, co nazywamy „bronią łączoną” – ciągnął Reed. – Będzie się zajmował współpracą pomiędzy marynarką i wojskami lądowymi.

      Rael ledwie powstrzymał się od zmarszczenia brwi, lecz odłożył pytania na później i kiwnął głową.

      – Major Carson… – Reed wskazał na dość postawnego mężczyznę w brązowym stroju – to inżynier wojskowy i specjalista w dziedzinie dywersji polowej.

      Kilku mężczyzn parsknęło śmiechem, a Tanner zmarszczył brwi, próbując zgadnąć, czy programy tłumaczące znów nie przekręciły paru słów, tak jak to miały w zwyczaju. Znów odsunął pytania na bok i przywitał się.

      – Majorze.

      – A oto starszy sierżant sztabowy Wilson – kontynuował Reed, wskazując na faceta o szerokiej piersi w niebieskim