Nie wiadomo bowiem, kiedy i jak, gdyż nie wyglądało wcale na to, że się o to stara, Apolonia zawładnęła niemal wszystkimi aspektami życia męża. Można było jeszcze zrozumieć, że dla niej ograniczył życie towarzyskie – rzadko się teraz zdarzało, by przesiedział u kogo cały wieczór. Oczywiste też stało się, że nie interesowały go już jak dawniej kobiety. Ale nie dało się nie zauważyć, że w sprawach gospodarskich i interesach zawodowych Bąk także liczył się przede wszystkim ze zdaniem żony i zawsze tak robił, żeby była zadowolona. Niemal co wieczór relacjonował jej wydarzenia dnia i własne poczynania. Franciszek wiedział, że Apolonia różni się trochę od innych kobiet i to go w niej między innymi pociągało. Dopiero teraz mógł w pełni docenić jej nieco chłodną rozwagę i umiejętność wykładania swoich racji. Rozmawiał więc z żoną o wszystkim, chętnie dzieląc się z nią tak radościami, jak i troskami dnia codziennego. Apolonia jak nikt umiała słuchać i okazywać zainteresowanie. Wychowana wśród mężczyzn, nieograniczona zbytnio konwenansami związanymi z płcią, miała też niezłą orientację w ich sprawach i lubiła od czasu do czasu wyrazić swoje zdanie w tej czy innej kwestii.
Jedną z nich były na przykład konie. Stanowiły one dumę Franciszka i w zasadzie główne źródło jego dochodów. Apolonia wiedziała, że do gospodarki odziedziczonej po rodzicach nie miał specjalnie serca. Uprawiał tę ziemię, szło mu nawet nieźle, ale robił to bardziej dla tradycji i z nawyku niż wielkiego przywiązania do ojcowizny. Robota w tartaku dawała mu większą satysfakcję i po prawdzie większe pieniądze. Kontakt z ludźmi, ruch, interesy bardziej mu odpowiadały niż monotonia chłopskiego życia. Otwarty na innych, niespętany chłopskimi uprzedzeniami, miał zresztą do tego smykałkę, co dość szybko doprowadziło do tego, że stał się jednym z bogatszych gospodarzy w okolicy. U niektórych, zwłaszcza tych pamiętających skromne gospodarstwo starego Bąka, wywoływało to zawiść. Generalnie jednak Franciszek był lubiany i podziwiany we wsi, a dla wielu, szczególnie młodszych gospodarzy, stał się swoistym autorytetem, którego radzili się w różnych sprawach. Dlatego między innymi dziwiono się, gdy okazało się, że Bąk korzysta z kolei z rad żony. Zwłaszcza że wcale się z tym nie krył, a nawet przeciwnie – dość często podkreślał ten fakt w rozmowach. To, że Apolonia namówiła go, by za pieniądze, które dostała od braci, dokupić jeszcze dwa konie, wręcz rozgłaszał. Nie ma co zresztą kryć, że propozycja żony była bardzo po jego myśli. Tartak z roku na rok się rozwijał, roboty przy zwózce nie brakowało, a dodatkowe wozy oznaczały przecież dodatkowe pieniądze. Konie kupił jesienią i już w zimie, gdy ścinka drzewa ruszyła pełną parą, zaczęły one przynosić zyski.
Z początkiem nowego roku Franciszek zaczął powoli przemyśliwać, czy by całkiem nie zarzucić gospodarki. Ot, zostawić tyle, co dla siebie, a resztę sprzedać czy wydzierżawić albo zamienić na pastewniki, żeby mieć własne siano i nie dokupować co roku u innych. Apolonii pomysł ten wydawał się sensowny, bo widać już było wyraźnie, że to nie ziemia chleb im będzie dawała. Józef Wasak zaś podchodził do tego bardziej sceptycznie. Fakt, interes z tartakiem kręcił się dobrze, aż za dobrze według niektórych co bardziej zawistnych. No ale ziemia to ziemia, nie ma takiego zła, którego by nie przetrzymała. Masz ziemię, masz pewność. No a z tego, co się słyszy, czasy idą chyba niezbyt pewne. Choć prawda, samą ziemią się nie wyżywisz. A zanim się na niej dorobisz, wpierw potu w nią wlać musisz. Konie Franciszka dają na pewno szybszy pieniądz. Może trochę za szybki? Zresztą trudno powiedzieć, co lepsze. Może to Bąkowe parcie do nowego nie jest takie złe, w końcu, kto nie ryzykuje…
Wałkowano tę sprawę coś ze dwa miesiące, w końcu z początkiem marca decyzja zapadła. Kupca nie trzeba było długo szukać, bo znaczna część gruntów dokupionych przez starego Bąka przylegała do mająteczku niejakiego Oczki z Koców. Ten wziął więc ponad cztery morgi po całkiem dobrej cenie i dopłacił nawet za oziminę, którą Franciszek z Michałem wysiali na nich jesienią. Podobno wkrótce miał wydać za mąż najmłodszą ze swoich czterech córek i ten kawałek pasował mu do posagu, jaki dla niej szykował. Jak było, tak było. Grunt, że sprzedaż poszła nadspodziewanie dobrze i z wiosną Franciszek mógł nająć drugiego parobka, stając się praktycznie głównym dostawcą olendzkiego tartaku. Trzy wozy, którymi dysponował, dawały mu naprawdę znaczącą pozycję w interesach, no i pewne pieniądze. Cóż, bogatemu to nawet diabeł dzieci kołysze, gadał ten i ów sąsiad z przekąsem, obserwując, jak w podwórzu Bąków rośnie sterta desek i cegieł przeznaczonych na rozbudowę całkiem nowej jeszcze przecież stajni.
Rzeczywiście powodzenie młodego gospodarza mogło powodować ból głowy u niektórych, lecz co do tego kołysania, nie mieli racji. Choć od ślubu minął już ponad rok, nie było jakoś widać, by i w dzieciach Pan Bóg miał im darzyć. A przecież Apolonia, która matczynej miłości nie znała, jeszcze przed wyjściem za mąż wyobrażała sobie, jaką matką będzie dla swoich dzieci. Zaplanowała nawet ich liczbę i płeć i od początku małżeństwa, które dawało jej przecież taką satysfakcję, podświadomie wyczekiwała symptomów, które potwierdziłyby urzeczywistnienie się jej pragnień. Po kilku miesiącach zaczęła się nawet z lekka niecierpliwić. Nie miała doświadczenia i nie bardzo mogła z kimś o tym pomówić, ale wydawało się jej, że to niemożliwe, by nie zaszła w ciążę. Od tej pierwszej, pamiętnej dla niej nocy, kochali się przecież bardzo często, niemal codziennie, może z wyjątkiem tych dni, kiedy miała krwawienie. Ono, niestety, pojawiało się wciąż regularnie. Z mężem rozmawiać na ten temat właściwie nie rozmawiała, chociaż każde z osobna i z innego powodu o tym myślało. Dla Franciszka było to oczywiste – gromadzi majątek dla dzieci, bo inaczej jaki by to miało sens? Po to człowiek żyje i pracuje na tym świecie, aby pozostawić po sobie potomstwo. Apolonia zaś w miarę upływu czasu coraz bardziej obawiała się, że krótsza noga to nie jedyna jej ułomność. Może ona po prostu nie jest w stanie zajść w ciążę? A może to kara za jakieś nieznane jej winy? Wiedziała, że takie myślenie jest bez sensu, tak może gadać prosta baba, a ona nie była przecież ciemna i zabobonna. Jednak gdy po miesiącu podświadomego oczekiwania znów rankiem dostrzegała krew na prześcieradle lub bieliźnie, oprócz rozczarowania coraz częściej pojawiał się w jej sercu także lekki niepokój.
W kwietniu, w dniu swoich dwudziestych ósmych urodzin, które w tym roku przypadały akurat w samą Wielkanoc, przeżyła wręcz coś w rodzaju ataku paniki. Głównym powodem było oczywiście zbyt intensywne myślenie, jednak bezpośrednio przyczynił się do tego poczciwy Tadeusz.
Święta znowu spędzali w Niemyjach i przy śniadaniu Apolonia zapowiedziała, że w następnym roku to ona będzie gościć braci. Tadeusz, który lekko sobie podchmielił, zaczął się wtedy przekomarzać, że i owszem, ale pod warunkiem, że przyszłoroczne święta będą połączone z chrzcinami.
– No bo wiesz, Polcia, ja już swoje lata mam, dzieciaka jeszcze do chrztu nie trzymałem, a chciałoby się tego zaszczytu dostąpić. Zresztą ty też za długo czekać nie możesz. Nasza matula w twoim wieku to już nas dwóch miała, i to odchowanych.
Zupełnie nieświadomie starszy brat wyraził w tym momencie głośno to, o czym Apolonia coraz częściej myślała – że jest po prostu za stara na dzieci. No jasne, są kobiety, które i po trzydziestce jeszcze rodzą, ale któreś z kolei. A ona co? Słyszała przecież w dzień ślubu te szepty bab pod kościołem, że przechodzona jak na pannę młodą. A najgorsze, że Franciszek też na pewno o tym myśli i może teraz żałuje,