Cóż było robić? Niechętnie, ale w końcu ustąpiła – wesele się odbyło. Nie było ono jakoś specjalnie huczne, bo tak się złożyło, że obie rodziny do licznych nie należały. Widać jednak było, że Niemyjscy chcą trochę utrzeć nosa sąsiadom, bo wbrew zwyczajowi nie wyprawili go w domu w rodzinnej wsi, ale „po miejsku” wynajęli salę w Domu Ludowym w Ulanie, a muzyków sprowadzili aż z Radzynia. Sprowokowało to oczywiście kolejną lawinę plotek i pomówień, ale obaj bracia, raz poparłszy wybór siostry, zrobili, co do nich należało – stanęli za nią murem i uznali, że nie warto przejmować się ludzkim gadaniem, skoro i tak nie da się go uniknąć. W gruncie rzeczy wiedzieli zresztą, że tak naprawdę powodem wszystkich krytycznych komentarzy była w dużej mierze zazdrość. Małżeństwo Bąków, choć w lokalnej opinii co najmniej niewłaściwie dobrane, zapowiadało się bowiem dobrze. I to nie tylko dlatego, że pobierali się z miłości, a nie, jak zazwyczaj bywało, z woli i upodobania rodziców, ale jeszcze w dodatku oboje wnieśli w nie całkiem spory wkład materialny. Franciszek był jedynakiem, dwaj jego bracia zmarli w dzieciństwie. Po rodzicach odziedziczył, jak to już było wspomniane, nieduże gospodarstwo, które samo dawało przyzwoite utrzymanie. Do tego jeszcze dochodził niezły dochód z umowy zawartej z tartakiem, a jakby tego było mało, stryj dał im w prezencie ślubnym pokaźny plik rubli. Apolonia też sroce spod ogona nie wyskoczyła, bo bracia rentę po rodzicach na posag dziewczyny zamieniwszy (mieli go spłacić w ciągu dziesięciu lat), dołożyli jej jeszcze od siebie sporą kwotę w żywej gotówce.
Wesele, jak na okolicę, w której czasem bawiono się i trzy dni, nie było długie. Wszystko rozpoczęło się od odśpiewania trzech pieśni religijnych. Najpierw ksiądz Śmiałowski, którego przybycie uznano za wielkie wyróżnienie, zaintonował Pod Twoją obronę. Później zaśpiewano Błogosławieństwo młodej parze i Boży cyganie. Dopiero gdy skończyły się pieśni, na środek wystąpił Józef Wasak – sąsiad i przyjaciel Franciszka pełniący funkcję starszego drużby – i wygłosił orację. Przygotowywał ją cały tydzień, nikomu nie pozwalając nawet zerknąć na zabazgrolone kopiowym ołówkiem karteluszki. Józef – zamożny trzydziestoletni chłop z Olend – choć niezbyt gadatliwy, język miał cięty i oczekiwano, że tradycyjna weselna przemowa na tym, co by nie mówić, nietypowym weselu, w jego wykonaniu nudna nie będzie. Szczególnie że Wasak znany był i z tego, iż niezbyt lubił zaściankowych panków i często podśmiewał się publicznie z dumnych póz dwu-, trzymorgowych „dziedziców”, których w okolicy było zatrzęsienie.
Józef rzeczywiście nie zawiódł. Jego oracja zaczęła się zgodnie ze zwyczajem w duchu religijnym, lecz w miarę jej trwania tekst stawał się coraz bardziej żartobliwy, a nawet dwuznaczny. Gdy rozochocony aplauzem publiczności drużba wykrzyknął: „Wiwat! Wiwat młoda para! O resztę niech się bocian stara”, na twarzach kilku zniesmaczonych chłopskim „prostactwem” szlachcianek wykwitły rumieńce. Generalnie jednak mowa się podobała i gdy drużba zakończył ją słowami: „Na zakończenie tej oracji krótkiej należy mi się taaaki kielich wódki”, pokazując równocześnie dłońmi, o jaki kielich mu chodzi, większość gości wybuchnęła śmiechem. Zadowolonemu mówcy podano zasłużony kieliszek i wkrótce zabawa zaczęła się na całego.
Starosta ze starościną weselną aż spotnieli, uwijając się między stołami i przypijając do gości, których wcześniejsze usadzenie przysporzyło im nie lada kłopotu. No bo po prawdzie żadne z zasad stosowanych na „normalnych” chłopskich lub ziemiańskich weselach nie dały się tu do końca zastosować. Oczywiście młoda para siedziała na wprost wejścia przy ścianie obitej dywanem, pod obrazem Matki Bożej Kodeńskiej. Księdza dobrodzieja i stryja Franciszka posadzono obok nich, ale poza tym nieźle się trzeba było nagłowić, żeby nikt ze znaczniejszych gości nie poczuł się urażony. W końcu po długich naradach stanęło na tym, że szlachta reprezentująca familię Niemyjskich zasiadła po prawej stronie, po lewej zaś usadzono wedle ważności i starszeństwa chłopów. Z początku wydawało się zresztą, że nie był to najlepszy pomysł. Goście trzymali się bowiem każdy „swojej” strony i zanosiło się na to, że będą to dwa odrębne wesela. Na szczęście wódka zrobiła swoje i w miarę wznoszonych toastów dystans pomiędzy weselnikami zaczął się zmniejszać, by niemal całkowicie zniknąć, gdy zaczęły się tańce. Przed oczepinami niektórzy tak się już zbratali, że sami zaczynali się dziwić swoim wcześniejszym obiekcjom.
Zabawa skończyła się nad ranem. Większość pomęczonych biesiadników zaczęła się w końcu zbierać do domów, gdy na dworze już dobrze szarzało. Rodzinę przybyłą z dalszych okolic bracia Niemyjscy zaprosili do siebie na śniadanie. Apolonia, choć ledwie trzymała się na nogach ze zmęczenia, nie pozwoliła nikomu wyręczyć się w ostatnim weselnym obowiązku i osobiście obdarowywała ciastem wszystkie żegnające młodych ciotki i kuzynki. Wreszcie gdy w sali pozostali już tylko oni, nie licząc drużbów i paru zmęczonych gości pochrapujących pod kożuchami, opadła z westchnieniem na ławę.
– Zmęczona jesteś? – szepnął Franciszek, przysiadając obok.
Uśmiechnęła się twierdząco i wsparła głowę na ramieniu męża. Objął ją jedną ręką, drugą zaś podciągnął jej nogi na swoje kolana i rozsznurowawszy wysokie trzewiki, ściągnął jeden po drugim, a potem odstawił na ławę. W pierwszym odruchu Apolonia podciągnęła prawą nogę, chcąc ukryć skrzywioną stopę. Jednak Franciszek przytrzymał ją, a po chwili zaczął delikatnie masować, zaczynając od podbicia, poprzez śródstopie, aż do pięty.
– Kocham cię – szepnął ponownie wprost do ucha dziewczyny. – Całą, od czubka głowy aż po czubek każdego palca u stóp.
Ciche westchnienie było jedyną reakcją, jaką usłyszał, ale wtulona w niego głowa Apolonii i obejmująca go w pasie ręka powiedziały mu więcej, niż potrafiłaby ona wyrazić słowami.
Przeprowadzka
Przenosiny Apolonii na nowe gospodarstwo odbyły się stopniowo, nie – jak zazwyczaj bywało – z hałasem i na oczach całej wsi, która mogła ocenić zasobność posagu po liczbie skrzyń na wozie. Jeszcze przed ślubem Andrzej z Tadeuszem przewieźli do oddalonych o siedem kilometrów Olend co większe sprzęty, które Apolonia chciała wziąć z domu. Raz czy drugi, wracając z wizyty u narzeczonej, Franciszek zabierał ze sobą przygotowane przez nią paczki z książkami i niemiecką maszynę do szycia, którą kupił jej ojciec. Gdy więc młodzi po śniadaniu w Niemyjach, które przeciągnęło się aż do popołudnia, zajechali wreszcie przed swój dom, Michał powożący bryczką wyniósł z niej jedynie dwa sakwojaże i wielki kosz, do którego Agata pieczołowicie zapakowała fajansowy, malowany w róże komplet do herbaty – pamiątkę po zmarłej matce Apolonii. Franciszek pomógł żonie zejść z bryczki i trochę dumny, trochę zaś onieśmielony otworzył furtkę wiodącą na podwórko.
Liczące blisko trzysta dusz Olendy były typową ulicówką ciągnącą się przez ponad pół kilometra wzdłuż piaszczystej, latem niemiłosiernie kurzącej się drogi. Położone niecałe dwa kilometry od szosy, otoczone były polami i łąkami gdzieniegdzie poprzecinanymi rzadkimi zagajnikami. Teren był tu zupełnie płaski, ziemia zaś średniej i słabej klasy, pylista, żytnio-ziemniaczana, podzielona na mnóstwo niewielkich poletek i pastewników. W samej wsi stało coś koło czterdziestu domostw.
Dom Bąka, usytuowany prawie w samym środku wsi, był jednym z najładniejszych. Stosunkowo nowy i dość przestronny, choć sporo mniejszy niż ten w Niemyjach, wyróżniał się wśród krytych strzechą zabudowań blachą na dachu, dużymi oknami i gankiem, podpatrzonym we wsiach szlacheckich. Jak większość