Szlacheckie gniazdo. Monika Rzepiela. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Monika Rzepiela
Издательство: Автор
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-66201-59-0
Скачать книгу
starsza kobieta. – Ano daj, Hrysiu, tej gromnicy, bym sobie drogę oświetliła.

      Zaraz też z chałupy wyszła i podążyła za parobkiem, który do dworu ją wzywał. Chłopak jednakże nic sobie ze starej nie robił, bo zamiast doprowadzić ją na miejsce, wziął nogi za pas i tyle go widziała. Szła więc w ciemnościach zupełnie sama, a że nie było księżyca, dobrze, że gromnicę wzięła.

      Tymczasem we dworze panował ruch jak w ulu. Wrzaski położnicy słychać było, jeszcze zanim weszło się na ganek. Albina, choć przyzwyczajona do tego, przeżegnała się spiesznie. Ledwie weszła na schody, dębowe drzwi otworzyły się na oścież i czyjaś silna ręka porwała ją do środka.

      – Nareszcie jesteście! – rzekła pokojowa, gdyż to ona pojawiła się na ganku. – Idźcie do niej prędko, prędko!

      Albina przeżegnała się ponownie i sama nie wiedziała, kiedy znalazła się na pokojach. Tekla pozostawiła ją z rodzącą i zniknęła w głębi dworu, gdyż nie chciała oglądać porodu. Była osobą samotną, nie miała dzieci i nie była ciekawa, jak przychodzą na świat.

      W alkowie paliły się świece, więc Albina nie miała problemów z poruszaniem się. Tak jak poprzednim razem wszystko przygotowano. O ile dwa rozwiązania szlachcianki przeciągały się i pani mocno się natrudziła, o tyle teraz wszystko poszło jak po maśle. Eleonora, zaciskając dłonie na poręczy łóżka, w ciągu godziny od pojawienia się akuszerki wydała na świat drugą córkę. I zapewne dlatego, że mniej się natrudziła niż ostatnim razem, zaraz gromkim, acz schrypniętym głosem męża do alkowy wezwała.

      Gracjan Pawłowski, który czatował pod drzwiami, wpadł do żoninej komnaty jak burza.

      – Święci pańscy, co się stało?! – wykrzyknął pewien, że małżonka ducha wyzionęła.

      – To się stało, mój drogi, że mam dość, dość, dość! – odparła pani tak stanowczo, na ile siły jej pozwalały. – Odmawiam spełniania powinności małżeńskich! Jeśli zapragniesz mieć jeszcze jedno dziecko, sam będziesz musiał je urodzić!

      – Rodzenie dzieci, moje serce, to twój jedyny obowiązek – rzekł pan.

      – Pfe, moje serce! Koncept z kalendarza.

      – Jest to obowiązek każdej niewiasty, nie tylko twój, Norciu – poprawił się Pawłowski. – Przed Panem Bogiem chcesz bokiem stawać?

      – Suką nie jestem, bym miała co roku nowe szczenię na świat wydawać.

      Temu szlachcic nie mógł zaprzeczyć, więc nic nie rzekł. Tymczasem pokojowa, która pojawiła się w alkowie, poprawiła swej pani poduszki, na których już leżała nowo narodzona, obmyta i owinięta w płótna dziewczynka.

      – Jakie ładne dziecko! – zachwycała się Tekla.

      – Dostanie imiona Elwira Melania. – Pani popatrzyła na męża. – Chyba nie masz nic przeciwko temu?

      – Ależ skąd. Elwira to dobre imię, moje serce.

      Tym razem pani nie wydęła pogardliwie warg, lecz gestem wskazała, że pragnie pozostać sama. Akuszerka, mąż i pokojowa czym prędzej opuścili alkowę.

      Gdy Albina wróciła do chałupy, domownicy spali. Położyła się na swojej ławie w piekarni i nie wiedząc kiedy, zapadła w sen. O świcie, jeszcze gdy szarówka za oknem panowała, obudziła się i leżąc, krzątającą się synową obserwowała. Hrystyna kręciła się koło pieca, na którym w saganie mleko gotowała, podczas gdy jej mąż przy stole siedział, czekając na posiłek. Gospodyni postawiła przed nim misę z dymiącą zacierką i zerknąwszy na śpiące dzieci, ze skopkiem chałupę opuściła. Trzeba było wydoić krowy i nakarmić świnie. Dzień jak co dzień.

      Gdy Hrystyna wróciła z pełnym naczyniem, świekra nie leżała już na ławie. Przy stole czekała, aż synowa poda jej śniadanie. Ta przelała świeżego mleka do blaszanego kubka i Albinie podsunęła. Stara wypiła do dna niemal jednym haustem.

      – Nie będzie już więcej dzieci we dworze – zagaiła.

      – A to czemu? – zapytała gospodyni, przygotowując pociechom posiłek.

      – Pani się panu postawiła i zapowiedziała, że żadnego już nie urodzi, bo ma dość.

      Hrystyna wzruszyła ramionami.

      – Troje dzieci i dość? Niewiasty rodzą i po dziesięcioro.

      – Ano rodzą. Ale pani to pani. Delikatna. Nie to, co twarda chłopka.

      – Oni mają po prostu za dobrze i stąd fanaberie im w głowach. Napatrzyłam się z bliska na ich pański żywot.

      – Tak to pan Bóg urządził, że na świecie i szlachta, i chłopi żyją. Pierwsi do zabawy, drudzy do roboty.

      – Jeszcze gardłem im te zabawy wyjdą.

      Albina mruknęła coś pod nosem, natomiast młoda gospodyni, posprzątawszy po dzieciach, w piekarni na zydlu usiadła, gdyż musiała mężową sukmanę podreperować.

      – Józiu, weź Marysię na dwór – zwróciła się do synka. – Pokaż jej gąski. Tylko uważaj, by siostry nie podziobały.

      Chłopiec pokiwał ochoczo głową i chwyciwszy siostrzyczkę za rączkę, wyprowadził ją z chałupy. Matka westchnęła z ulgą i nad swą robotą się pochyliła. Dzieci tymczasem po zagrodzie się kręciły. Marysia, której wszystko dziwne było, to za kurami, to za gęśmi dreptała. Gdy jednak gąsior napuszył się i wysunąwszy jęzor, zasyczał na dziewuszkę, z płaczem schowała się za plecami brata.

      – Nie bój się, Marysiu – pocieszył ją braciszek. – On ci nic złego nie zrobi. – To mówiąc, sięgnął po leżący na ziemi kamień i w ptaka rzucił.

      Gąsior uskoczył i natychmiast pomknął w inną stronę.

      – Kiedy podrośniesz, nie będziesz się bała ani kur, ani gęsi, ani nawet indyków – oświadczył Józio. – Ja też się kiedyś lękałem, ale teraz to już ani tyci, tyci się nie boję!

      Później poszli do chlewika, żeby na świnie popatrzyć, a na koniec do obory. Józio odważnie chwycił Krasulę za wymiona i ścisnąwszy drobną rączką, zawołał:

      – A tak się doi krowy. Spróbuj!

      Jednak Marysia nie chciała spróbować. Krowa wydała jej się ogromna i niebezpieczna. Dziewczynka z płaczem schowała się za plecami chłopca, więc musiał ją wyprowadzić z obory.

      – Ale z ciebie beksa – narzekał. – Kto to widział krowy się bać? Toż matula codziennie doi Krasulę, byśmy mleko mieli.

      Marysia była jednak zbyt mała, by w pełni zrozumieć braciszkową mowę. Gdy Józio wziął ją za rączkę i w stronę chałupy pociągnął, ruszyła posłusznie za nim. Matka ojcową sukmanę na bok odłożyła i wziąwszy się pod boki, na dzieci surowo spojrzała.

      – Idę do Robaków. Józiu, przypilnuj siostrzyczkę!

      – Oj, matulu, ja też chcę z wami iść! – zawołał płaczliwie. – Chcę się z Jackiem pobawić, a Marysię niech babka popilnuje!

      – Ani mi się waż tak mówić! – oburzyła się matka.

      Nic już nie powiedziawszy, córkę w ramiona chwyciła i wyszła z nią za próg. Józio podreptał obok.

      Robakowie mieszkali dosłownie za płotem. Gdy Hrystyna pojawiła się na ich podwórzu, pięcioletni Jacek zaraz podbiegł do Józia.

      – Matka w domu? – zapytała Hrystyna.

      – A w domu –