Pawłowska, nieobciążona żadną pracą, siły i czas oddawała przyjemnościom. Czytała książki, huśtała się w sadzie, bawiła się białymi myszkami. Gdy się zmęczyła opieką nad dziećmi, syna powierzała pod skrzydła pokojowej. Córką zajmowała się Hrystyna. Doszło do tego, że mamka musiała nie tylko karmić niemowlę, ale zajmować się nim pod każdym względem. Ekonomowa o świcie wychodziła ze swej chałupy, a wracała późnym wieczorem, więc stara Albina musiała przejąć obowiązki synowej.
Leontyna była już na tyle duża, że w nocy nie jadła, a jeśli zdarzyło się, że zapłakała, zaraz odgrzewano kaszę na mleku i do ust jej srebrną łyżeczką wkładano.
Pod koniec lipca Pawłowski udał się na sejmik aż pod Lublin. Dawniej sejmikował na ziemi bieckiej, gdzie żył i z dziada pradziada urząd podczaszego sprawował, ale obszar ten od pięciu lat znajdował się w zaborze austriackim, więc tutejsza szlachta nie mogła zwoływać się na obrady. Toteż pożegnał żonę oraz dzieci i wyruszył w podróż. Już dwa tygodnie później okazało się, że pani zaszła w ciążę po raz trzeci.
Szlachcianka źle czuła się w błogosławionym stanie. Każdego ranka męczyły ją mdłości, ponadto nieustannie cierpiała na kobiece humory-wapory. Raz bywała nadmiernie wesoła i rozmowna, innym razem wpadała w czarną rozpacz. Zdarzało się, że męczyły ją silne migreny, a wówczas w ogóle nie wstawała z łóżka. Zaniedbała również higienę. Uważano, że częste mycie skraca życie, w ciąży zaś jest szczególnie niebezpieczne. Na tłuste kruczoczarne włosy nakładała białą perukę i tak się pokazywała ludziom. Pomimo przeróżnych dolegliwości nie zrezygnowała z wyprawiania uczt, na które zjeżdżali goście z Gorlic albo z Jasła.
Hrystyna, przebywając we dworze, obserwowała to wszystko z podziwem i zarazem zdumieniem. Była chłopką, więc nie mogła prowadzić takiego stylu życia jak państwo. Z chałupy do dworu dalej niż do zamorskiej, dzikiej Hameryki, o której po raz pierwszy usłyszała z ust wykształconej i dumnej Pawłowskiej. Z początkiem listopada podczaszyna nagle poinformowała mamkę, że nie jest już potrzebna. Leontyna skończyła dziesięć miesięcy i nie potrzebowała dłużej ssać piersi.
Rozdział 3. Przednówek
Minęła złota jesień, przeszła sroga zima i znów nastał przednówek. Był to najtrudniejszy czas na wsi. W sąsiekach brakowało zboża, a przecież trzeba było karmić zwierzęta. Dlatego kmiecie nie jadali chleba z mąki, lecz szukali czegoś, czym można razówkę zastąpić.
Zaledwie przebrzmiało pianie koguta, Hrystyna wyskoczyła spod pierzyny i zarzuciwszy na siebie codzienny przyodziewek, który wisiał na żerdce, porwała stojący obok pieca cebrzyk i poszła do obory doić krowy. Teraz, na przednówku, doiła tylko jedną, gdyż druga była cielna i nie dawała mleka. Wszyscy cieszyli się, że im bydła przybędzie.
Skończywszy dojenie, gospodyni z powrotem poszła do chałupy. Tam rozpaliła w piecu i jęła przygotowywać domownikom śniadanie. Przelała zagotowane mleko do glinianej misy, wrzuciła w nie obazinę1, zamieszała drewnianą łyżką i postawiła na stole. Błażej zaraz zajął swoje miejsce, a za nim Albina, natomiast Józio i Marysia plątali się pomiędzy nogami. Hrystyna, sama posiorbując, raz wkładała łyżkę do buzi czteroletniemu synowi, raz rocznej córeczce.
– Niechta dzieci jedzą – rzekła Albina. – Mnie, starej, dużo nie trzeba. Ot, wypiję kwartę mlika i dość.
– Pożywiajcie się, matko, by wam zdrowia nie ubyło – rzekł Błażej, potarł wąsa i od stołu wstał. – Ano idę – westchnął. – Trza we dworze służyć, by w chałupie się darzyło. Odrabiania pańszczyzny pilnować. No, bywajcie!
– Bywaj – odrzekła żona, zabierając pustą misę ze stołu.
Zaraz też wzięła wiklinowy koszyk, zarzuciła okrycie i poleciwszy świekrze pilnować dzieci, udała się za szopę, gdzie uprawiała warzywnik. O tej porze roku wciąż pokrywała go gruda. Tam rozkopała motyką mokrą glebę, by perzu poszukać. Tego na szczęście nigdy nie brakowało. Gdy nazbierała pełen kosz, grzęznąc w błocie, do chaty wróciła. Zrzuciwszy w sieni zabrudzone kalosze, opłukała w cebrzyku korzenie i za piecem je położyła.
Chłopska chata na Pogórzu Karpackim składała się z trzech części: piekarni, izdebki oraz sieni. Pomiędzy piekarnią a izdebką, która była największym pomieszczeniem, znajdował się wbudowany w ścianę piec. Obok niego stała krótka ławka, na której układano naczynia kuchenne. W pobliżu pieca wisiała u powały żerdka, gdzie wieszano codzienne ubrania. Takie chałupy mieli jednak najbogatsi chłopi, czyli kmiecie. Uboższa ludność zwana zagrodnikami zarówno z rolą, jak i bez roli, mieszkała w kurnych chatach pospołu ze zwierzętami, które hodowała. Najbiedniejsi natomiast zwali się komornikami i siedząc kątem u kmieciów, służyli im w zamian za wikt.
Błażej Konopka również zatrudniał jednego czy dwóch. Parobek Klemens wyrzucał gnój od świń i ścielił słomę krowom, dbał o wołu, a mieszkał w szopie. Zdarzało się, że jakaś komornica plewiła wraz z Hrystyną grządki. Za wiele jednak nie korzystali z usług najbiedniejszych, gdyż woleli sami zjeść, niż karmić najemników.
Teraz, gdy nastał przednówek, gospodyni musiała tłuc w stępach perz i mielić go na mąkę chlebową, którą chłopi nazywali pachaną. Zdarzało się, że to samo robiła z korą lipy, brzozy lub z baziami leszczyny. Jedzono wszystko, co się dało zjeść, nikt nie narzekał na pożywienie, gdyż każdy zdawał sobie sprawę z tego, czym jest głód. Niejeden komornik nie doczekał nowych zbiorów, niejedna komornica umarła z głodu. Dziękowano więc Bogu za wszystko, co dał, i proszono Go o obfity urodzaj.
Zmierzchało, gdy Błażej wrócił do chałupy. Dwudziestoośmioletni mężczyzna był zmęczony i głodny, więc żona, młodsza od niego o cztery lata, misę z polewką z lebiody, którą chłopi zieleniną zwali, przed nim postawiła. Józio zaraz u ojca na kolanie usiadł, a Marysia, widząc to, wdrapała się na drugie. Nie było rady, zamiast samemu jeść, musiał na przemian pociechy karmić. Dopiero gdy sobie pojadły, zsunęły się z kolan i zaczęły się bawić drewnianymi klockami na klepisku.
Hrystyna wiedziała, że po innych chałupach panowały odmienne obyczaje. Dzieci musiały czekać na swoją kolej, jadły to, co pozostawili starsi, nadto stały przy stole, gdyż siedzieli tylko dorośli. Nieraz zdarzało się, że najmłodsi w rodzinie chodzili niedożywieni, gdyż brakowało dla nich strawy. O tym, jaką kto porcję otrzyma, decydował udział w pracy oraz wiek. Najstarszy w rodzinie zaczynał pierwszy się pożywiać i szybko opróżniał misę.
Ekonomowa nie wyobrażała sobie, że mogłaby nie wykarmić najpierw dzieci. Zdarzało się, zwłaszcza na przednówku, że sama od ust sobie odejmowała, by dla pociech wystarczyło. Śmiertelność wśród chłopskich dzieci była ogromna, a jedną z przyczyn zapewne to, że najmłodsi nie dojadali. Sama wolałaby umrzeć, niż potomstwo do głodowej śmierci doprowadzić.
Kiedy mąż skończył się posilać, zapaliwszy fajkę z wikliny z długim cybuchem, bo we dworze pan go tytoniem częstował, westchnął:
– Nie ma rady, trza pańskie pola obrabiać. Nająłem troje czeladzi, by za mnie pańszczyznę odrabiali.
– Powinieneś być zwolniony ze świadczeń, skoroś ekonom – rzekła żona, zapalając jedyną w chacie gromnicę.
– Ha! Pan