– Ty mnie już chyba nie potrzebujesz – powiedział.
– Żartujesz? Nie mogę się doczekać chwili, kiedy cię przytulę.
– Jesteś tak zaaferowana swoimi sprawami, że dla mnie nie masz już czasu.
– Mylisz się. To dzięki tobie napisałam tę książkę, dzięki tobie wszystko mi się poukładało w głowie.
– W takim razie spotkajmy się w Neapolu, albo nawet w Rzymie. Teraz, jeszcze przed Bożym Narodzeniem.
Ale jak tu się spotkać, skoro sprawy wydawnicze się przeciągały, a ja przecież musiałam wracać do córek. Nie potrafiłam jednak oprzeć się pokusie i postanowiliśmy, że zobaczymy się w Rzymie, i chociaż przez kilka godzin ze sobą pobędziemy. Jechałam kuszetką i rankiem 23 grudnia wykończona dotarłam do stolicy. Spędziłam na dworcu kilka bezsensownych godzin: Nino nie dawał znaku życia, a ja byłam zaniepokojona i zrozpaczona. Już miałam wsiadać do pociągu, kiedy nagle on się pojawił, cały zlany potem mimo panującego chłodu. Miał problemy, przyjechał samochodem, pociągiem by nie zdążył. Zjedliśmy coś w pośpiechu, potem poszliśmy do hotelu na via Nazionale, kilka kroków od dworca, i zamknęliśmy się w pokoju. Zamierzałam jechać po południu, ale zabrakło mi sił, by się z nim rozstać, odłożyłam więc wyjazd na następny dzień. Obudziliśmy się odurzeni wspólnie spędzoną nocą: och, jak pięknie wyciągnąć nogę i odkryć, że po godzinach sennej nieświadomości on jest obok mnie w łóżku. Była Wigilia, poszliśmy kupić sobie prezenty. Przekładałam wyjazd z godziny na godzinę, on zresztą też. Dopiero późnym popołudniem odprowadziłam go z bagażami do auta, trudno mi było się z nim pożegnać. W końcu zapalił silnik, ruszył i znikł wśród innych samochodów. Z trudem zawlekłam walizki z piazza della Repubblica na dworzec, zajęło mi to zbyt wiele czasu i spóźniłam się na pociąg zaledwie kilka minut. Byłam zrozpaczona, wiedziałam, że do Florencji dotrę w środku nocy. Trudno, stało się, musiałam zadzwonić do domu. Odebrał Pietro.
– Gdzie jesteś?
– W Rzymie, pociąg stoi na dworcu i nie wiem, kiedy ruszy.
– Ech, ta kolej. Mam powiedzieć dziewczynkom, że nie będzie cię na Wigilii?
– Tak, chyba nie zdążę.
Roześmiał się i odłożył słuchawkę.
Jechałam w całkiem pustym i zimnym pociągu, nawet konduktor się nie pojawił. Czułam się tak, jakbym utraciła wszystko i teraz zmierzała w stronę nicości, a świadomość opuszczenia tylko pogłębiała moje poczucie winy. Do Florencji dotarłam w nocy, nie znalazłam ani jednej taksówki. Ciągnęłam bagaże po pustych, zimnych ulicach, nawet bożonarodzeniowe dzwony już dawno przebrzmiały. Kluczem otworzyłam drzwi. Mieszkanie tonęło w niepokojącej ciemności i ciszy. Przeszłam przez pokoje, ani śladu dziewczynek, ani śladu Adele. Zmęczona, przybita i zdesperowana zaczęłam szukać jakiejś kartki z wiadomością dla mnie. Bez skutku.
W mieszkaniu panował absolutny porządek.
12
Napadły mnie straszne myśli. Może coś się stało Dede albo Elsie, albo obydwu i Pietro z matką zawieźli je do szpitala. A może w szpitalu skończył mój mąż, bo zrobił coś głupiego i teraz Adele i dziewczynki czuwają przy nim.
Pokręciłam się po domu, zżerał mnie strach, nie wiedziałam, co robić. W pewnym momencie pomyślałam, że jeśli coś się stało, moja teściowa z pewnością zawiadomiła o tym Mariarosę, i choć była trzecia w nocy, postanowiłam do niej zadzwonić. Moja szwagierka odebrała dopiero po chwili, ledwo ją dobudziłam. W końcu dowiedziałam się, że Adele postanowiła zabrać dziewczynki do Genui – wyjechały dwa dni temu – abyśmy mogli z Pietrem swobodnie przedyskutować naszą sytuację i żeby Dede i Elsa przeżyły Święta Bożego Narodzenia w spokojnej atmosferze.
Ta informacja z jednej strony mnie uspokoiła, z drugiej wprawiła we wściekłość. Pietro kłamał: kiedy do niego zadzwoniłam, wiedział, że nie będzie żadnej kolacji wigilijnej, że dziewczynki na mnie nie czekają, że wyjechały z babcią. A Adele? Jak śmiała zabrać moje córki? Wylałam żale przez telefon, a Mariarosa wysłuchała mnie w milczeniu. Na koniec zapytałam: czy mam to, na co zasłużyłam, bo popełniłam błąd? Ona przybrała poważny ton głosu. Pocieszyła mnie, że mam prawo do własnego życia i powinnam nadal pogłębiać wiedzę i pisać. Zapewniła, że jeśli będę miała problemy, ja i dziewczynki zawsze będziemy u niej mile widziane.
Jej słowa dodały mi otuchy, ale i tak nie mogłam zasnąć. W piersiach pęczniał niepokój, złość, pragnienie Nina, rozżalenie, bo on mimo wszystko spędzi święta z rodziną, z Albertinem, a ja jestem sama jak palec w pustym domu, bez miłości. O dziewiątej rano usłyszałam klucz w wejściowych drzwiach: to był Pietro. Od razu skoczyłam na niego z krzykiem: dlaczego puściłeś dziewczynki ze swoją matką, nie zapytawszy mnie o zdanie? Miał zmierzwione włosy, długi zarost, śmierdział winem, ale nie był pijany. Pozwolił mi się wykrzyczeć, sam nie reagował, powtórzył tylko kilka razy przybitym głosem: mam pracę, nie mogę się nimi zajmować, a ty masz kochanka i też nie masz dla nich czasu.
Zmusiłam go, żeby usiadł w kuchni. Postarałam się opanować, potem powiedziałam:
– Musimy dojść do porozumienia.
– Wyjaśnij, o jakie porozumienie ci chodzi.
– Dziewczynki zamieszkają ze mną, a ty będziesz się z nimi widywał w soboty i w niedziele.
– Gdzie?
– W moim domu.
– A gdzie będzie twój dom?
– Nie wiem, zobaczę. Może tutaj, może w Mediolanie, może w Neapolu.
Wystarczyło to jedno słowo: Neapol. Jak tylko je usłyszał, skoczył na równe nogi, wytrzeszczył oczy, otworzył usta, jakby chciał mnie ugryźć, i podniósł pięść z tak okrutną miną, że aż się przeraziłam. Czas się zatrzymał. Woda kapała z kranu, lodówka warczała, ktoś śmiał się na podwórku. Pietro był potężny, miał wielkie białe knykcie. Już kiedyś mnie uderzył. Wiedziałam, że jeśli uderzy znowu, to z taką siłą, że zabije mnie na miejscu. Odruchowo zasłoniłam się rękami. Ale on nagle zmienił zamiar, odwrócił się i zaczął walić w metalową szafkę, w której trzymałam miotły. Waliłby jeszcze długo, gdybym nie uwiesiła mu się na ramieniu, wrzeszcząc: skończ już, przestań, zrobisz sobie krzywdę.
Efekt tego wybuchu był taki, że sprawdziły się moje obawy i naprawdę trafiliśmy do szpitala. Zagipsowano mu rękę. Gdy wróciliśmy do domu, Pietro wyglądał wręcz na zadowolonego. Przypomniałam sobie, że jest Boże Narodzenie, i przygotowałam coś do jedzenia. Zasiedliśmy do stołu, wtedy on oznajmił znienacka:
– Wczoraj zadzwoniłem do twojej matki.
Podskoczyłam.
– Co ci strzeliło do głowy?
– Cóż, ktoś ją przecież musiał poinformować. Opowiedziałem jej, co mi zrobiłaś.
– Ja to powinnam zrobić.
– Po co? Żeby wciskać jej kłamstwa, tak jak i mnie?
Zdenerwowałam się, ale zaraz się opanowałam, bałam się, że znowu zacznie łamać sobie kości, żeby nie połamać ich mnie. On jednak uśmiechał się spokojnie i patrzył na zagipsowaną rękę.
– Z tym nie mogę prowadzić – mruknął.
– Gdzie zamierzasz jechać?
– Na dworzec.
Tak