Dziewczyna-motyl znikła, odfruwając w kierunku wysokich drzew, majaczących niewyraźnie we mgle.
W jakim więc wylądowałem świecie?
11. ENCYKLOPEDIA: A GDYBYŚMY BYLI SAMI WE WSZECHŚWIECIE?
Pewnego dnia naszła mnie ta dziwna myśl: „A gdybyśmy byli sami we wszechświecie?”. Nawet najwięksi wśród nas sceptycy utrzymują, że istnieją pozaziemskie ludy oraz że jeśli nie uda się nam, ludzkości ziemskiej, jeśli poniesiemy klęskę, to gdzieś tam, być może bardzo daleko, inne inteligentne istoty odniosą zwycięstwo. I to jest uspokajające… Lecz jeśli bylibyśmy sami? Naprawdę sami? Gdyby w nieskończonej przestrzeni nie było żadnej innej żyjącej oraz inteligentnej istoty? Gdyby wszystkie planety były jak te, które można obserwować w systemie słonecznym… zbyt zimne lub zbyt gorące, zbudowane z gazowej magmy lub skalistych aglomeratów? Gdyby ziemskie doświadczenie okazało się tylko ciągiem przypadków i tak nadzwyczajnych zbiegów okoliczności, że nie mogłyby nigdzie indziej mieć miejsca? Jeśli byłby to tylko jedyny i niepowtarzalny cud? Znaczyłoby to, że jeśli nam się nie uda, jeśli zniszczymy naszą planetę (a od niedawna możemy to zrobić bronią jądrową, zanieczyszczeniem środowiska itd.), nie pozostanie już nic. Być może po nas „the game is over”, bez możliwości rozegrania kolejnej partii. Może jesteśmy ostatnią szansą. Zatem nasz błąd byłby ogromny. Idea, że istoty pozaziemskie nie istnieją, wprowadza więcej zamieszania niż wiara w ich istnienie… Zadziwiające. A jednocześnie jakaż odpowiedzialność. Może właśnie takie jest najbardziej przewrotne i najstarsze przesłanie: „Może jesteśmy sami we wszechświecie i, jeśli nam się nie uda, już nigdzie nic nie będzie istnieć”.
12. SPOTKANIA
Muszę odnaleźć dziewczynę-motyla. Zagłębiam się w coraz gęstszy las, pełen palm kokosowych i wrzosów. Nagle zatrzymuje mnie dobiegający z pobliża szmer. W porozrywanej miejscami mgle zauważam istotę z ludzkim tułowiem i korpusem konia.
Stworzenie ma skrzyżowane ramiona, uparty wyraz twarzy, czarna grzywa na karku przypomina szal, rozwiewany podmuchami wiatru. Człowiek-koń zbliża się powoli, otwierając ramiona, tak jakby chciał mnie objąć. Cofam się gwałtownie. Z jego nozdrzy wydobywa się para, unosi się, rżąc i uderzając dwoma pięściami w swoją końską pierś. Emanuje niesłychaną mocą, jednocześnie ludzką i zwierzęcą. Kiedy zaczyna uderzać kopytem w ziemię jak byk gotujący się do ataku, uciekam, co sił w nogach. Ale ciężki galop staje się coraz bliższy. Chwyta mnie. Obejmują mnie dwie owłosione ręce. Człowiek-koń podnosi mnie, przyciska do swojego tułowia i zabiera ze sobą. Nie wzruszają go ani moje krzyki, ani rozpaczliwe uderzenia piętami. Przechodzi w galop. Przyczepiony do niego, wisząc zaledwie dziesięć centymetrów nad ziemią, czuję, jak paprocie chłoszczą moje kostki.
Przemierzamy wspólnie lasy palm kokosowych, aż docieramy do dużej polany, od której odchodzi wznosząca się do góry ścieżka. Ruszamy nią. Galopujemy długo. Mijamy kolejne lasy, równiny, niewielkie jeziora, których brzegi porastają drzewa o dziwacznie powykrzywianych pniach.
Na końcu ścieżki rozpościera się szeroka równina. W jej środku wznosi się jakby wielkie białe miasto, opasane kwadratem marmurowych, wysokich na kilka metrów murów. Z dwu stron równinę zamykają wzgórza, czyniąc ją niewidoczną. Tylko podstawa leżącej naprzeciw góry wynurza się z mgły.
W bieli grubych murów brama miejska odcina się złotym łukiem. Jej boki zdobią dwie masywne kolumny, jedna czarna, druga biała. To tutaj kończy się nasza droga.
Człowiek-koń stawia mnie na ziemi i przytrzymując za rękę, kilkakrotnie uderza kołatką w odrzwia. Kilka chwil później brama otwiera się powoli. Na progu staje brzuchaty brodacz w białej todze. Ma ponad dwa metry wzrostu, jego głowę wieńczy korona z liści winorośli. Tym razem bez skrzydeł motyla i bez końskich kopyt. Pomijając wzrost giganta, człowiek wydaje się normalny.
Patrzy na mnie podejrzliwie.
– Jest pan „tym, na którego czekamy”? – pyta.
Czuję ulgę, widząc przed sobą istotę, która mówi i z którą mogę się porozumieć.
Olbrzym dodaje rozbawionym tonem:
– W każdym razie mogę stwierdzić, że jest pan… – spuszcza wzrok – nagi.
Pospiesznie zakrywam dłońmi narządy płciowe. Człowiek-koń śmieje się do rozpuku, podobnie jak dziewczyna-motyl, która pojawiła się przed chwilą. Jeśli nawet ci dwoje nie potrafią mówić, to przynajmniej rozumieją mowę.
– Nie wymagamy tu „stroju wyjściowego”, ale nie jest to również klub naturystów.
Wyciąga z torby tunikę i togę, obie białego koloru, i uczy, jak mam się w to ubrać. Owinąć dwukrotnie prześcieradło wokół ciała, następnie przerzucić połę nad ramieniem.
– Gdzie ja jestem?
– W miejscu Ostatecznego Wtajemniczenia. Mamy zwyczaj nazywać to miejsce „Aeden”.
– A miasto?
– To jego stolica. Mamy zwyczaj nazywać je Olimpią. A jak pan się nazywa? To znaczy, jak się pan nazywał w czasach, gdy miał pan jeszcze nazwisko?
To prawda. Zanim zostałem aniołem, byłem śmiertelnikiem.
Pinson. Michael Pinson. Francuz. Płci męskiej. Ojciec rodziny. Zmarły wskutek katastrofy boeinga, który spadł na jego dom.
– Michael Pinson.
Olbrzym zaznacza odpowiednią kratkę na swojej liście.
– Michael Pinson? Bardzo dobrze. Willa numer 142 857.
– Chciałbym się najpierw dowiedzieć, co tutaj robię.
– Jest pan uczniem. Przybył pan tu, by nauczyć się najtrudniejszego zawodu.
Widząc, że nie rozumiem, wyjaśnia:
– Niełatwo być aniołem, prawda? A więc proszę sobie wyobrazić, że może być jeszcze trudniej. Zadanie wymagające zdolności, taktu, kreatywności, inteligencji, subtelności, intuicji… (Olbrzym wydmuchuje więcej powietrza, niż jest to potrzebne do artykułowania dźwięków). B-ó-g. Jest pan w Królestwie Bogów.
Oczywiście brałem pod uwagę istnienie jednostek wyższego rzędu niż anioły, lecz nigdy nie śmiałbym marzyć o tym, że pewnego dnia stanę się… bogiem.
– Naturalnie tego trzeba się nauczyć. Na razie jest pan tylko bogiem-uczniem – precyzuje mój rozmówca.
Zatem nie stałem się na powrót człowiekiem, jak to sobie wyobrażałem, przywdziewając moją cielesną powłokę. Kiedyś tłumaczył mi Edmond Wells, że „Elohim” – imię oznaczające w języku hebrajskim Boga – w rzeczywistości jest w liczbie mnogiej. Paradoks pierwszej religii monoteistycznej: używa liczby mnogiej, by nazwać swojego jedynego boga.
– A pan?
– Zazwyczaj nazywają mnie Dionizosem. Niektórzy zupełnie niesłusznie twierdzą, że jestem bogiem zabaw i pijatyk, winorośli i orgii. To pomyłki i nieprawda. Ja jestem bogiem wolności. To prawda, że w potocznych wyobrażeniach wolność jest zawsze podejrzana i łatwo utożsamiana z rozpustą. Jestem bardzo dawnym bogiem i głoszę