Szkoła Bogów. Бернар Вербер. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Бернар Вербер
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7999-412-0
Скачать книгу
lub niebiańskich symboli. Tu działa wyższy wymiar. Wszystkie wtajemniczenia muszą prowadzić przez fazę śmierci-odrodzenia. W sensie ezoterycznym śmierć oznacza głęboką zmianę, która dokonuje się w człowieku podczas procesu jego wtajemniczenia. Jeżeli będąc istotą niedoskonałą, nie umrze, nie będzie mógł ponownie się narodzić.

Edmond Wells, Encyklopedia Wiedzy Relatywnej i Absolutnej, tom V

      32. ŻAŁOBA

      Czuję gorycz w ustach. Znowu myślę o Juliuszu Vernie. „Przybył za wcześnie” – powiedział Dionizos. Za wcześnie, żeby co zobaczyć? Kulisy przed spektaklem?…

      Tu się dzieją dziwne rzeczy.

      Hory i Pory Roku witają nas w Amfiteatrze. Gromadzimy się w jego centralnym punkcie.

      Tak jak poprzednio, otaczają nas wyposażone w swoje bębny centaury. Dołączają do nich kolejne, grając na myśliwskich rogach, których dźwięk brzmi bardzo poważnie. Melodia, którą intonują, to prawdziwa melopeja, rozdzierająca melodia, która przechodzi w żałobną pieśń w chwili, gdy Atlas kładzie przed nami swoją szklaną kulę, gładkie jajo, które stało się zmarłą „Ziemią 17”.

      Wstaje Dionizos.

      – Umarł świat. Pomyślmy wspólnie o rzeszach ludzi, którzy zrobili wszystko, co mogli, ale i tak nie udało im się przetrwać.

      Wykonuje gest oznaczający wewnętrzne skupienie.

      – Tu spoczywa ludzkość, której się nie udało. Obejmuje szklaną kulę. Kronos nie czyni żadnego komentarza. Kilku uczniów wygląda na zmieszanych.

      Rytm bębnów staje się szybszy, a rogi myśliwskie brzmią już mniej smutno. Rozpoczyna się zabawa i bogowie-uczniowie dzielą się na kilka grup.

      Pasjonaci podboju nieba mają w swych szeregach Clementa Adera – pioniera awiacji, jednego z braci Montgolfierów – pioniera lotów balonem, pilota wojennego Antoine’a de Saint-Exupéry’ego, fotografika Nadara, robiącego zdjęcia z lotu ptaka. Amator rejsów po oceanie, baron-pirat Robert Surcouf rozmawia z markizem de Lafayette.

      Wśród artystów znaleźć można malarzy, rzeźbiarzy i aktorów. Jest Henri Matisse, Auguste Rodin, najwyraźniej pogodzony z Camille Claudel, Bernard Palissy, Simone Signoret oraz Sarah Bernhardt. Osobną grupkę tworzą pisarze: Francois Rabelais, Michel de Montaigne, Marcel Proust, Jean de la Fontaine. Ja natomiast cieszę się z towarzystwa moich przyjaciół teonautów: Freddy’ego Meyera, Marilyn Monroe i Edmonda Wellsa. Raoul jest gdzieś tam, ciągle nadąsany. Niektórzy uczniowie, jak Gustave Eiffel, Mata Hari, Georges Méliès, Joseph Proudhon, Edith Piaf wolą zostać sami. Lecz we wszystkich grupach wrze ta sama dyskusja. Każdy usiłuje zrozumieć prawa rządzące naszym nowym światem. Mata Hari, snując różne domysły, odważnie wychodzi na środek areny.

      Jednym ruchem zdejmuje ograniczającą jej ruchy togę i ubrana tylko w tunikę, zaczyna lubieżnie kręcić biodrami w tańcu o orientalnym charakterze. Jej ręce kreślą koła, nogi zginają się, piękna twarz jest pełna dostojeństwa, a w spojrzeniu widać tajemnicę. Rozumiem, dlaczego ta kobieta potrafiła oczarować tylu mężczyzn.

      Wiruje wokół kuli z doczesnymi szczątkami „Ziemi 17”, tak jakby chciała ją obudzić. W gładkim szkle odbijają się trzy księżyce Olimpii, a krąg ich bladego światła dopełnia magię chwili. Teraz Mata Hari obraca się coraz szybciej. Rytm przyspiesza, jej ciało przywodzi na myśl wijącego się w gwałtownych ruchach węża. Otwieramy usta, wydając jedną, jedyną nutę, jednoczącą nas w ten sam głos: „Aaaaaaaaaaaaaach......”. Klaszczemy w ręce, a centaury uderzają w skórę bębnów.

      Tancerka nie ustaje, tańczy z zamkniętymi oczami. Moje serce wali w rytm bębnów, moje usta skandują to samo, co tłum. Mata Hari wciąga nas w swój trans.

      Nagle upada. Muzyka milknie. Patrzymy zaniepokojeni, lecz po chwili wstaje, uśmiechając się.

      – Co za tancerka, co za wspaniała tancerka! – powtarza obok mnie Georges Méliès, klaszcząc z całych sił.

      Nagle coś zupełnie innego odwraca naszą uwagę. Grupa bogów-mistrzów wchodzi do Amfiteatru. Dzięki wysokiemu wzrostowi i togom w krzykliwych kolorach, łatwo ich rozpoznać. Mieszają się z tłumem, potem znów stają razem. Czyjaś pełna wdzięku sylwetka jako ostatnia wślizguje się do Amfiteatru. Wiem, kim jest, chociaż nikt jej nam nie przedstawił.

      To ona.

      Ach, od tej chwili czas dzieli się na przed i po ujrzeniu Afrodyty. Piękna: ten przymiotnik to jednak za mało, bym mógł ją opisać. Jest samym wcieleniem Piękna.

      Jej zgrabne nogi, od kostki po kolana obwiązane złotym rzemieniem sandałów, to pojawiają się, to znikają w fałdach szkarłatnej togi.

      Kaskada złotych włosów opada na czerwoną tkaninę. Jej skóra jest delikatnie opalona. Naszyjniki z półszlachetnych i szlachetnych kamieni – ametystów, opali, rubinów, diamentów, granatów, turkusów i topazów – zdobiące jej długą szyję, dodają blasku szmaragdowym oczom. Wystające kości policzkowe nadają kształt gładkiej twarzy. Z delikatnych uszu zwisają kolczyki, których kolor doskonale współgra z barwą jej oczu.

      Rogi myśliwskie i bębny podejmują spokojną muzykę. Jak echo odpowiadają im dzwony w pałacu Kronosa. Freddy Meyer i Marilyn Monroe otwierają bal, po nich kolejne niezwykłe pary ruszają do tańca. Nie mogę oderwać oczu od Afrodyty, witającej się z przybyłymi bogami-mistrzami.

      – Wszystko w porządku? – pyta Edmond Wells.

      Mój mistrz spogląda na mnie zdziwiony, potrząsając głową, następnie kieruje się w stronę Afrodyty, która pochyla swe wspaniałe ciało, aby usłyszeć, co szepcze jej do ucha. Wydaje się rozbawiona, wreszcie spogląda w moją stronę.

      Dobry Boże.

      Patrzy na mnie!

      Podchodzi do mnie. Odzywa się!

      – Pański przyjaciel twierdzi, że jest pan zbyt nieśmiały, by mnie poprosić do tańca – dobiega mnie daleki głos z lekkim greckim akcentem.

      Czuję blisko jej zapach.

      Moja toga drży wskutek uderzeń serca. Powinienem odpowiedzieć, ale zaschnięte usta odmawiają posłuszeństwa.

      – Może chciałby pan zatańczyć? – podejmuje na nowo. Bierze mnie za rękę.

      Kontakt z jej skórą sprawia, że czuję przebiegający przez ciało prąd i jak ślepiec daję się prowadzić na arenę. Tam bierze moją drugą rękę. Przewyższa mnie o głowę i musi się nachylić, abym usłyszał szeptane do mnie słowa:

      – Czy jest pan… „tym, na którego czekamy”?

      Chrząknięciem odblokowuję struny głosowe, wydobywając z siebie:

      – Hm…

      – Sfinks zapewnia, że „ten, na którego czekamy”, zna ODPOWIEDŹ.

      – Hm… a jaka jest odpowiedź?

      – Taka, jaką wymyślił Sfinks, aby rozpoznać „tego, na którego czekamy”.

      – Czy to ta zagadka: „Kto ma cztery łapy rano, dwie w południe i trzy wieczorem?” Bo jeśli tak, to znam na nią odpowiedź. To człowiek. Kiedy jest dzieckiem, chodzi na czworakach, będąc dorosłym – na dwóch nogach, a jako starzec – na trzech, podpierając się laską.

      Uśmiecha się do mnie życzliwie.

      – Nie, to była zagadka dla bogów-uczniów sprzed trzech tysięcy lat. To prawda, nadawała się na czasy Edypa, lecz od tej pory Sfinks wymyślił kolejne.

      Przerywając taniec, szepcze mi treść zagadki, dzieląc każde słowo na sylaby. Czuję, jak ciepły, pachnący oddech