Wisznia ze słowiańskiej głuszy. Aleksandra Katarzyna Maludy. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Aleksandra Katarzyna Maludy
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Исторические любовные романы
Год издания: 0
isbn: 978-83-66201-53-8
Скачать книгу
swoich polach, inni gardłowali, by pójść z Awarami, bo uwierzyli, że wspólnie mogą zdobyć bogactwa południowych miast.

      – Durny, kto wierzy Obrom!

      – Pierdzieć w chacie każdy tchórz potrafi!

      – Gamoń! Kiep! Kołek!

      – Fujara! Trzęsidupa! Niezguła!

      W takie zwady, w takie targi wpadł dźwięk rogu. Ucichły wrzaski. Co? Kto? Krak umarł? To kto z nimi pójdzie? Kto zostanie? Kto powiedzie?

      Dwaj bracia wyszli z chaty i stanęli przed ucichłym tłumem.

      – Ojciec nasz umarł! – ogłosił ten, co po rodzicielu także nosił miano Kraka. Jemu po starszeństwie teraz należał się pierwszy głos w gromadzie. Zawahał się, bo po prawdzie nie wiedział, co jeszcze miałby im rzec.

      – Odszedł! Ale klnę się na Peruna, że chciałby widzieć nasz lud żyjący w dostatku! – Lech skorzystał z niezdecydowania Kraka. – Chciałby widzieć was, jak wszystkich zadziwiacie odwagą i dzielnością! Nawet Awarów!

      – Po bogactwo na południowe miasta! – wrzasnął zaplątany w tłumie Broch i zaraz poparli go inni. Przede wszystkim jego rodacy, bo Wiślan wśród tych głosów jednak nie było wielu.

      – Nie tak gadał nam stary król! – Ktoś ośmielił się zaprotestować.

      – Nie tak! – zawołał młody Krak, ale znowu zabrakło mu słów. A to już wystarczyło, by na nowo odżyły zamarłe przed chwilą kłótnie.

      W tej ciemności nie wiadomo, kto pierwszy wyrwał kołek w płocie, kto pierwszy uderzył, ale wkrótce za ciężkimi słowami poleciały kamienie, skądś wzięły się w rękach kiścienie. Zaczęli się tłuc.

      Jaga, wywabiona bitewnym wrzaskiem, wychyliła się z chaty. Nic tu już było po niej.

      – Łachudry! – splunęła. – Łajzy!

      Powoli, wlokąc za sobą niesprawną nogę, schodziła ze wzgórza. Oglądała się raz po raz za siebie i mamrotała najgorsze wyzwiska. Nagle usłyszała krzyk. To krzyczała Wisznia! Głos dobiegał z placu przed jaskinią Ejderhy. Ruszyła w dyrdy, podskakując na zdrowej nodze. Dziewczyna musiała stać tuż za skałą zasłaniającą Jadze widok. Ledwie dobiegła tam stara i zerknęła na plac, a przerażenie ścisnęło ją za gardło. W ziemię przed jaskinią stał wbity wielki drewniany krzyż, a na nim wisiał kowal. Dopadła siostrzenicy, zatkała jej gębę. Stały przez moment, dysząc. Uspokoić się! Myśleć! Ratować!

      – Chodź! – Jaga objęła Wisznię. – Rób, co każę!

      Zaszły obie przed jaskinię. Obok krzyża stała awarska warta. Dwóch wielkich chłopów.

      – Waszych biją! – Jaga wskazała ręką na osadę na wzgórzu.

      Awarowie spojrzeli po sobie, nie wiedząc, co mają robić.

      – Toż ten wam już nie ucieknie! – ponagliła ich Wisznia.

      Pognali na górę.

      Kowal żył jeszcze, z ran wolno sączyła mu się krew. Nawet nie zajęczał, kiedy obie, mocno napierając, obaliły krzyż na ziemię, ani wtedy, kiedy kamieniami wyłuskały z drewna żelazne gwoździe. Żal i trwoga dodały im sił i we dwie tylko zataszczyły go do skrytki, z której jeszcze niedawno chłopy razem ze starym Krakiem wypatrywali skutków Jagowej trucizny.

      – Pajęczyn mi przynieś na podpłomykach, szmat czystych i skwaśniałego octu, ziół – nakazała Wiszni, a sama dopiero tu zdecydowanym ruchem wyciągnęła żelaza z kowalowych ran.

      Krew chlusnęła, więc Jaga wiotką łodygą tataraku przewiązała ramię Wilka. Otworzył oczy pod wpływem bólu.

      – Ciii – uspokoiła go. Sięgnęła pod koszulę do woreczka z nawięzami. Wyciągnęła żelaznego chuja i położyła na piersi chorego.

      Odetchnął głębiej.

      – Żelazo ci sprzyja.

      Ruszył ręką, jakby chciał sięgnąć po amulet i przyjrzeć mu się, ale dłoń opadła bezwładnie.

      Jaga podniosła mu go przed oczy.

      – To moje… – jęknął i zemdlał.

*

      Tymczasem na majdanie zaczęło świtać. Niedobitki jeszcze włóczyły się po kątach, ale zmęczenie już tak się dało we znaki walczącym, że padali znużeni tam, gdzie kto stał. I nie poznałbyś, kto śpi tylko, a komu już dusza uszła w zaświaty.

      Wanda stała skamieniała w progu chaty i ciągle uwierzyć nie mogła w to, co widziała przed chwilą. Podeszła bliżej do lipy, która osłaniała ich domostwo. W jej cieniu leżał młody Krak. Z rozwalonej głowy przestała się już sączyć krew. Wraz z nią wypłynęło trochę różowawej mazi. Krak nie żył. Jego siostra przymknęła oczy, a mimo to ciągle widziała Lecha, który kiścieniem wali wśród walki w brata. Zabił go! Zabił! – huczało jej w głowie. Nie zauważyła, że koło niej zbiera się gromada ludzi.

*

      Jaga i Wisznia kurowały kowala, jak mogły. Wkrótce też przekonały się, że bezpiecznie można zanieść go do chaty. Nikt sobie nie zawracał głowy chorym Wilkiem. Jedni szykowali się do drogi, drudzy głośno wyrzekali, bo nie wiedzieli, jak im przyjdzie obrobić pola przed zimą, kiedy tylu durniów nagle przestało pracować. I tylko jedni na drugich wyrzekali i klęli nawzajem. Nieład zapanował w numach nad bagniskiem i nie mniejszy na wąwelskim wzgórzu.

      Co nieco z tych pogłosek docierało do Wiszni, ale głowy do tego nie miała. Kowal zdrowiał powoli, a ją samą dziwiło, jak bardzo jej na tym człowieku zależy. Może przyczyną były opowieści Jagi, może ujęło ją to, że Wilk potrafił cenić nie tylko mężczyzn, ale i kobiety, jeśli było za co. Może urzekł ją jego spokój. Sama nie wiedziała. Zastanowić się nad tą sprawą nie miała już sił, bo ktoś musiał zadbać, by uprawić i obsiać dopiero co wydarte puszczy pole. Zbyt wielu mężczyzn poszło wiecować z Awarami. W zasadzie można było liczyć tylko na Wysza i Ruę. Młody Hun nie dał się uwieść awarskim opowieściom o bogactwie. Już raz Hunowie poszczerbili sobie zęby na południowych miastach. Dlatego teraz stękał ciężko, zaprzęgnięty wraz z Wisznią do sochy prowadzonej przez Wysza, ciągnąc ją tam i z powrotem. Kobiety odrzucały kamienie, wyciągały z ziemi resztki karp i korzeni drzew. Obsiać pole – to teraz było najważniejsze.

      Wracali do domu zharowani do utraty tchu, a pewnego wieczoru w numie u łoża Wilka zastali Wandę.

      – Sama widziałam, jak Lech zabił Kraka – opowiadała królewna o tej nocy, kiedy zdechł Ejderha, a na wąwelskim wzgórzu wybuchła wielka bójka. – Teraz chce rządzić wszystkimi. Ojcowe prawa ma za nic. Jego wola, a nie to, co stanowi prawo, teraz ma być najważniejsza. A bez jasnych praw niemożliwe jest rządzenie. Kto wyjdzie w pole, kiedy nie wiadomo, komu przypadnie plon? Jak uchronić się od złodzieja, kiedy ukarany będzie ten, kto podpadnie Lechowi, a nie ten, co zawinił?

      – A Skub? On nie pomoże? – dopytywał kowal.

      – Robi, co się da, ale zbyt wielu jest takich, którzy roją o bogactwach, ulegają Awarom, krzykiem odpowiadają na przypominanie o prawach, słuchać go nie chcą.

      Ciężkie milczenie zaległo w izbie. Bezradność rozpełzła się po kątach. Tylko Wilk coś główkował zawzięcie, aż wreszcie się odezwał:

      – Na mój rozum innej rady nie ma, jak tylko gadać z ludźmi sam na sam. Wy oboje, ty, królewno, i Skub, wybierzcie ludzi, do których jeszcze jakoś możecie trafić, i przekonajcie do swoich racji…

      Wanda skinęła powoli głową. Widać przemówiły