Blask. Marek Stelar. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Marek Stelar
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Классические детективы
Год издания: 0
isbn: 978-83-7835-726-1
Скачать книгу
który wyglądał jak dziecko i nie dane mu było zmienić się w mężczyznę.

      Pochylił się nad kierownicą, przyspieszając, i kilka minut później był już w magistracie. Reszke wezwał go do siebie po przybyciu, kiedy tylko zwrócił rower. Cały ranek spędził na zapoznawaniu się ze swoimi obowiązkami. Naczelnik poznał go z załogą wydziału, pokazał, gdzie będzie pracował, a gdzie jadł. Pierwszą robotę dostał od razu. Reszke zabrał go do swojego gabinetu, gdzie był już Karbasz.

      – Tu jest lista kilku zgłoszonych punktów usług dla ludności. – Podał im kartkę papieru. – Pójdziecie sprawdzić warunki, w jakich przyjmowani są klienci: ogólny stan techniczny, czystość, czy obsługę wykonuje osoba zgłoszona do ewidencji. Macie siedem miejsc, wszystkie niedaleko od siebie, ale wśród ruin, więc uważajcie. Wiktor… – Naczelnik porzucił na szczęście oficjalną formę zwracania się do Krugłego per wy. – …Lutek pokaże ci, jak to wygląda, na co zwrócić uwagę i tak dalej, za kilka dni będziesz chodził sam, bo ludzi mało, a te zakłady wyrastają jak grzyby po deszczu. Zerknijcie jeszcze na handlarzy na Dworcowej. Lećcie. Lutek, ty później jeszcze skoczysz ze mną w jedno miejsce.

      – Jasne, naczelniku. – W głosie Karbasza, zerkającego na listę, nie było entuzjazmu. – Ktoś nas teraz podrzuci w ten rejon?

      – Nie. – Reszke pokręcił głową. – Macie przecież własne nogi. Czy nie?

      Wkrótce szli ulicą Podgórną. Monumentalne ruiny potężnego kościoła górowały nad zniszczonym miastem. Środkowe przęsła korpusu nawowego nie istniały, zniszczone bombami; między wieżą a prezbiterium ziała koszmarna wyrwa. Kolejny kościół, dużo mniejszy, z maleńką wieżyczką, majaczył w perspektywie ulicy i Krugły pomyślał, że Bóg musiał opuścić to miejsce dawno temu i chyba nie kwapił się do rychłego powrotu.

      Minęło ich kilka osób, każda z nich spieszyła się gdzieś do swoich spraw. Krugły z Karbaszem rozmawiali cicho ze sobą, kiedy nagle Ludwik szepnął:

      – Ruscy idą.

      Z naprzeciwka nadchodziło wolnym krokiem dwóch żołnierzy Armii Czerwonej.

      – Spokojnie, są po drugiej stronie ulicy…

      Karbasz zamilkł i wlepił wzrok w przestrzeń przed sobą.

      – Ludwik, zachowuj się naturalnie – poradził mu cicho Krugły, choć i on czuł lekkie mrowienie na karku.

      Szli dalej. Obaj mieli uraz, choć z różnych przyczyn, ale widok radzieckich mundurów wzbudzał w nich dokładnie takie same odczucia jak w przypadku uniformów niemieckich. Żołnierze minęli ich i Karbasz zaczął znów oddychać, kiedy nagle usłyszeli z tyłu okrzyk:

      – Stoj!

      Ludwik zatrzymał się natychmiast, zmartwiały z przerażenia, Krugły zauważył to kątem oka i syknął, nawet nie zwalniając kroku:

      – Chodź…

      Było za późno.

      – Stoj, ja skazał!

      Zatrzymał się, czując, jak wali mu serce. „Ile można?” – zapytał sam siebie w myślach, wiedząc, że nikt mu na to pytanie nie odpowie.

      Usłyszeli kroki i jak na komendę odwrócili się z Ludwikiem. Ruscy szli ku nim, wolno, jakby byli pewni, że wszystko pójdzie po ich myśli, i Krugły, patrząc na nich, nie miał wątpliwości, że będzie tak, jak oni zechcą, nie inaczej.

      Karbasz miał spuszczoną głowę i wpatrywał się w granitowe płyty chodnika.

      – Nie patrz na nich – szepnął rozpaczliwie do Wiktora.

      Krugły ani myślał go słuchać. Ostatnia rzecz, jaką mógł zrobić, to spuścić niebezpieczne zwierzę w oczu. Obrzucił ich szybkim spojrzeniem. Żołnierze wyglądali, jakby spotkali się przypadkiem, musieli być z innych jednostek, bo jeden miał oznaczenia piechoty, drugi pancerniaka. Obaj ubrani w szynele, ale na tym podobieństwo się kończyło, młodszy miał na sobie dodatkowo pałatkę. Choć obydwaj byli uzbrojeni, to starszemu, z naszywkami starszyny piechoty, na ramieniu wisiała pepesza z okrągłym talerzem magazynka i z lufą pogrubioną perforowaną osłoną, zaś młody trzymał w ręku PPS-43 z łukowym magazynkiem, który ściskał mocno, opierając broń kolbą na ramieniu i celując w niebo. Zawadiacko przekrzywiona furażerka zsuwała się z ogolonej niemal do zera głowy. Sierżant miał uszankę i manierkę dyndającą u pasa. Było jeszcze coś, co łączyło ich obu… Byli pijani. Nie w sztok, ale na tyle, by działać nieobliczalnie. Krugły pożałował trochę, że nie posłuchał Karbasza i nie udawał potulnego, jak on, ale teraz było już za późno.

      – Nu, czto? – zapytał sierżant.

      – Niczewo. – Krugły wzruszył ramionami. – W rabotu idiom. Czto słucziłos’, tawariszcz starszyna? Poczemu wy nas ostajutsja?

      Młody podrapał się w podbródek i spojrzał lekko zdziwiony na kolegę.

      – Mołodiec, czto? – Sierżant roześmiał się, ale nagle zamilkł, jak nożem uciął. – Ty czasa mienia dawaj.

      Krugły zerknął na przegub swojej dłoni. Ten zegarek przetrwał całą wojnę. Nie miał go przy sobie, kiedy zgarnęli go w tamtą listopadową noc, leżał wtedy u zegarmistrza, Marylka go odebrała i przywiozła do Szczecina. Doxa była pamiątką po ich ojcu, który zmarł jeszcze przed wojną, i najcenniejszą rzeczą, jaką Wiktor miał. Jedyną cenną, prócz życia.

      – U was na rukie uże dwa czasa, na czto wam trietij? – zapytał spokojnie.

      Faktycznie, spod brudnego rękawa szynelu błyskały szkiełka dwóch zegarków, założonych na prawy nadgarstek.

      – Mołczat’, sobaka! – ryknął nagle młodszy, zdejmując pistolet z ramienia.

      – Pizdiec. – Drugi Ruski pokręcił głową i splunął Krugłemu pod nogi. – No, niczewo, dawaj pajdiom…

      – Ja nikuda s wami nie pajdu.

      Karbasz, blady jak ściana, zerknął na Krugłego z obłędem w oczach.

      – Wiktor, Jezusie, co ty wyprawiasz? Proszę cię, rób, co każą, bo nas zabiją…

      – Zabiją nas, jak z nimi pójdziemy w te ruiny. Na ulicy się nie odważą, nie przy ludziach. – Krugły rozejrzał się i zmartwiał.

      W pierwszej chwili nie uwierzył w to, co zobaczył. Ulica była pusta. Ludzie zniknęli, jak gdyby w jednej chwili zdmuchnął ich z niej wiatr. Gdzieś daleko ujrzał tylko jakąś kobietę; oddalała się szybkim krokiem, nerwowo oglądając się za siebie, i po chwili zniknęła za rogiem. Byli sami pośród ruin. W biały dzień, piękny i słoneczny, stali na środku ulicy przed dwójką Rosjan, którzy teraz już celowali z broni prosto w ich brzuchy.

      – Ruki w’wierch! Bystrieje, bystrieje! Idi sjuda… – Starszyna wskazał w bok, lufa pistoletu zatoczyła krótki poziomy łuk i wróciła do poprzedniej pozycji.

      Unieśli ręce. Karbasz z zamkniętymi oczami szeptał coś pod nosem, a Krugły zaciskał z bezsilności zęby.

      – Botinki u niewo toże krasiwyje… – rzucił szeregowiec, kiedy schodzili z odgruzowanego chodnika w stronę wyłomu w ścianie na wpół zawalonej kamienicy.

      – On wam go odda, towariszczi, tolka nie strielajties. – Karbasz płakał. – Nie ubijajtie nas! Wiktor, daj im ten zasrany zegarek, błagam cię! Dlaczego nie chcesz im go…

      – Idi, bljad’. Wpieriedi idti.

      – Rozwalą nas przez ciebie, Wiktor, jak Boga kocham! Jezusie,