Blask. Marek Stelar. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Marek Stelar
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Классические детективы
Год издания: 0
isbn: 978-83-7835-726-1
Скачать книгу
na chwilę i z niepokojem spojrzał na Krugłego. – Ale ty nie trzymasz z nimi, co? Powiedz?!

      Krugły mocniej ścisnął rączki kierownicy, uśmiechnął się i pokręcił głową, nic nie mówiąc.

      – Dobrze – westchnął Karbasz, kolebiąc się na siodełku i rozglądając się uważnie na boki, kontynuował: – Inna rzecz, na którą trzeba uważać na ulicach, to ruiny. Chodź zawsze środkiem jezdni i patrz, czy jaka ściana się nie chwieje, jakby zaraz miała runąć, cobyś zdążył uskoczyć. Nie ufaj konstrukcjom, zawsze sprawdzaj, na co wchodzisz. Niedawno do Szczecina jechał amerykański oficer z misji wojskowej. Na autostradzie most nad rzeką zwalony, po nocy i we mgle jechali…

      – Wpadli?

      – Tylko on. Wysiadł z auta, kazał kierowcy czekać i sam poszedł sprawdzić, jak to wygląda. I spadł, a ciała nigdy nie znaleziono. Dlatego po zmroku się nie szwendaj nigdzie. Po zmroku na mieście nie ma czego szukać. Starówka to morze cegieł, a w nich tylko bandyci grasują. Krasnoarmiejcy, dezerterzy i, niestety, nasi również. Wielu szkopów wciąż nie złożyło broni. Dalej wierni Adolfowi. Werwolf. Siedzą po lasach i w zburzonych kamienicach, wyłapuje ich KBW, ale sporo jeszcze pracy przed nimi. Milicja też ma pełne ręce roboty, sam zresztą widziałeś. Mówię ci: nie ma dnia, żeby ktoś nie zginął, a ilu ludzi przepadło bez wieści…

      – A Zeller? – wtrącił Krugły.

      – Co z nim? – Karbasz obejrzał się na niego zdziwiony i omal nie stracił równowagi.

      – Nie był w Wehrmachcie? W SS? W ogóle w wojsku?

      – Nasz Achim? – Chłopak mocniej nadepnął na pedały i wrócił wzrokiem na drogę przed sobą. – Nieee. Nigdzie nie był, bo od dziecka nie ma oka, znaczy prawdziwego, tylko szklane, w dodatku choruje na gruźlicę. I kuśtyka, coś z nogą ma. Przesiedział całą wojnę w domciu. Tak przynajmniej mówił, ale podobno go sprawdzili. Przecież podejrzanemu elementowi nie pozwolono by u nas pracować. W czterdziestym czwartym, podczas alianckiego nalotu, zginęła jego żona. Trudno, żeby nas lubił, tak jak trudno, żebyśmy my lubili ich, ale wiesz… jakoś trzeba tu wspólnie żyć. Jak przestaną być przydatni, to wrócą do siebie, jeszcze im kopa w dupę na zapęd damy. Na razie łaszą się, ale za plecami spluwają.

      – Po co się łaszą?

      – Bo do garnka włożyć coś muszą. W zeszłym roku był wielki głód. Szkopy zdychały tysiącami, nie przesadzam. Marli jak muchy. Nawet my, w zarządzie, jedzenia mieliśmy tyle, co kot napłakał. Ruscy dali nam parę worków mąki i trochę słoniny. Mąkę zżerały robaki, a słonina była zjełczała. Mało brakowało, a wróciłbym do domu. Poddałbym się, jak nic. Na działki jeździliśmy, zbierać jabłka i jakieś warzywa, żeby było co do gara wsadzić. Ale się nie poddałem. Tu trzeba być silnym. Oni, znaczy Szwaby, też są zmęczeni wojną. Przynajmniej niektórzy, bo są i tacy, co dalej by chcieli wojować i tylko zamęt sieją. Pożary wzniecają, rabują, sabotaż uprawiają. Mówię ci, gorzej niż na Dzikim Zachodzie. – Zerknął na Wiktora. – W kinie kiedyś byłeś?

      – Nie – przyznał Krugły z lekkim wstydem.

      Jakoś tak się złożyło, że nigdy nie zawitał do zamojskiego kinoteatru. Ojciec miał surowe zasady. Kiedy Stylowy został za okupacji Capitolem, w myśl zasady „tylko świnie siedzą w kinie” tym bardziej nie wypadało tam pójść.

      – Nie przejmuj się, niedługo pójdziesz. Zabiorę cię do Odry. Kto wie, może jakiegoś westerna puszczą, z Tomem Mixem na przykład?

      – Może… – mruknął Krugły, choć nie miał pojęcia, kim jest Tom Mix.

      Jechali chwilę w milczeniu. Suche, zapiaszczone łańcuchy wciąż skrzypiały lekko w ciszy, która panowała wokół.

      – Ten brylant… – zaczął nagle Karbasz. – Czemuś go oddał?

      – Bo nie był mój.

      – Znalazłeś. Należał ci się, nie?

      – Nie. Nie znalazłem go. Wyjąłem go tylko z ręki tego chłopca. Nie był mój – powtórzył spokojnie.

      – Mogłeś sobie zabrać. Nikt by nie wiedział.

      – Ja bym wiedział, Ludwik.

      – Głupiś – wyrwało się Karbaszowi.

      – Możliwe – zgodził się Krugły. – Ale mam swoje zasady, rozumiesz?

      – Nie bardzo. Ja też mam, ale to był brylant. Brylant, Wiktor, wielki jak wronie jajko!

      Krugły uśmiechnął się pod nosem i mocniej nacisnął na pedały.

      – Daleko jeszcze? – zapytał Karbasza, wyprzedzając go.

      – Nie – odburknął mu tamten zza pleców.

      – Nie martw się, następny jaki znajdę, dam tobie, chcesz? – Obejrzał się za siebie i wybuchnął śmiechem.

      – Głupiś – powtórzył Karbasz, ale też po chwili się roześmiał.

      Stanął na pedałach i teraz on wyprzedził Krugłego.

      – Przed nami zwalony wiadukt. Przejdziemy dołem, przez park i tory, i niedługo będziesz u siostry! – zawołał.

      – Mam nadzieję… – mruknął Krugły i popędził, jakby ta wiadomość dodała mu sił.

      I faktycznie dodała. Kilka minut później wjechali w jedną z bocznych uliczek. Wielorodzinne budynki ze stromymi dachami zastąpiły bliźniaki z ogródkami. Uliczka była brukowana, miała gazowe latarnie, przed niemal każdym z domów stało metalowe ogrodzenie na betonowej podmurówce. Duże okna były pootwierane, na parapetach leżała pościel, jakby wszyscy umówili się, że będą ją wietrzyć właśnie dziś. Krugły zatrzymał się przed numerem dwadzieścia siedem.

      – No, dobra. – Karbasz, widząc to, również zeskoczył z siodełka. – Rower oddasz jutro, przyjedź nim do pracy, załatwimy ci inny, lepszy. To co, na razie, Wiktor?

      – Na razie. – Krugły machinalnie uniósł dłoń, ale nie patrzył na niego, tylko na dom.

      Karbasz uśmiechnął się lekko i odjechał, nie czekając dłużej. Wiktor otworzył furtkę i wszedł na ogród. Oparł rower o mur i po pokonaniu kilku schodków stanął przed drzwiami. Z boku zobaczył przycisk dzwonka, więc go nacisnął z lekkim wahaniem i po chwili stanęła przed nim Marylka. Twarz stężała jej w grymasie zaskoczenia, jakby zupełnie nie wiedziała, co zrobić, widząc brata po dwóch latach nieobecności.

      – Jesteś. Nareszcie – wyszeptała i łzy trysnęły z jej oczu.

      Rzuciła mu się w ramiona, wyściskała, a potem zaciągnęła do środka, wołając:

      – Mamo, Witek, chodźcie! Przyjechał! Wiktor wrócił!

* * *

      Krugły jechał rowerem do nowej pracy. Znów był piękny dzień, jakby na przekór temu, co stało się wczoraj rano.

      Poprzedni dzień zaczął się koszmarnie, ale za to skończył cudownie. Marylka nie chciała wypuszczać brata z objęć, co chwila głaskała go po twarzy albo chociaż trzymała za rękę, jak wtedy, kiedy miał sześć, siedem lat. Najadł się do syta, po raz pierwszy od lat nie musiał chować niczego na później ani jeść w pośpiechu. Matka trochę chorowała, ale lekarze nie wiedzieli, co jej jest. Marylka nikogo nie miała, Janek nigdy do niej nie dotarł. Krugły nie pisał jej w listach o spotkaniu z „Waksmundem”, dopiero teraz mógł jej opowiedzieć całą historię. Zrobił to wieczorem, kiedy matka i Witek poszli już spać. Płakała trochę. Potem poprosiła