Rodzina katolicka rozumiem?
Tak. I wiesz, przygarnął go jeden ksiądz, u którego na parafii znalazł swój kąt. Na szczęście ja nie miałem żadnych problemów. Dla rodziców to było trudne, rzecz jasna, ale w pełni uszanowali moją decyzję. Nigdy im tego nie zapomnę. Miałem też wsparcie rodzeństwa.
Rozmawiałem z jednym księdzem, powiedział mi, że na Zachodzie nie ma problemu z tym, że ktoś odchodzi z Kościoła albo z kapłaństwa. Dalej się przyjaźni z księżmi, z ludźmi wierzącymi. Natomiast w Polsce tak nie jest.
Kiedy odszedłem, to właściwie nikt się ze mną nie kontaktował. Może jeden kolega przez chwilę. Kleryk, który odchodzi, jest skażony. Przecież zdradził Boga, więc jest kimś gorszym.
Ukończył Papieską Akademię Teologiczną w Krakowie oraz Polską Szkołę Reportażu. Przygodę z dziennikarstwem rozpoczął od radia i telewizji, ale jego powołaniem było pisanie. Przez siedem lat pracował w „Gościu Niedzielnym”, a następnie przeniósł się do redakcji „Dużego Formatu” „Gazety Wyborczej”. Autor dwóch głośnych reportaży: W rodzinie ojca mego (Wydawnictwo Czarne), w którym opisał Rodzinę Radia Maryja, i Celibat. Opowieści o miłości i pożądaniu (Wydawnictwo Agora) – o seksualności księży.
ROBERT SAMBORSKI
Co się stało? Byłeś już prawie księdzem.
Obrazili się na mnie. A zaczęło się od niewinnego żartu. Byliśmy już diakonami. Na ostatnim roku w seminarium diecezjalnym wykłady były dość nudne. Byli tacy profesorowie, którzy albo przychodzili na wykład, albo nie, a my niezależnie od tego musieliśmy siedzieć w sali – takie zasady. Kolega z roku, żeby zabić czas oczekiwania na wykładowcę, zaczął pisać opowiadania. Nawiązywał w nich do przywar naszych profesorów, wysoko postawionych ludzi w kurii. To były dość zabawne historyjki, choć rzeczywiście chwały tym ludziom nie przynosiły. Wciągnąłem się w to i zaczęliśmy pisać razem. Powstała antologia prześmiewczych opowiastek. Kolega zaproponował, że wydrukujemy sobie na pamiątkę po egzemplarzu w drukarni u jego znajomego. Po jakimś czasie przywiózł całą pakę tych książek. Okazało się, że nie da się po prostu wydać dwóch egzemplarzy. Zamiast dwóch była ich setka. Kolega zaczął te książki rozdawać innym seminarzystom, a nawet niektórym księżom. Opis bohaterów był na tyle czytelny, że nietrudno było się domyślić, o kogo chodzi. Przytaczaliśmy nawet mało chwalebne cytaty dostojników z naszej diecezji i inne treści „gorszące”. Na nasze nieszczęście jeden egzemplarz tej radosnej twórczości trafił do władz seminarium i wybuchła afera.
Afera? Przecież to był żart.
Nie dla nich. Zabrali się do wyjaśnienia sprawy nadzwyczaj poważnie. Biskup powołał komisję śledczą, żeby ustalić, kto to napisał. Po miesiącu analizowania tekstu wydedukowali, kto mógł być autorem. Na pierwszy ogień wezwali mojego kolegę. On przysiągł na krzyż i na Ewangelię, że nie ma nic wspólnego z tymi opowiadaniami. Natychmiast potem zadzwonił do mnie. Byłem akurat na wyjeździe. Powiedział, że sprawa się wydała, że wezwą i mnie. Prosił płaczliwym głosem, żebym go nie wydał. Co miałem zrobić? Postanowiłem, że będę go chronić. Wezwano mnie do rektoratu na przesłuchanie. Pytali o współautora, bo te historyjki były podpisane dwoma pseudonimami. Odparłem, że nie ma drugiego autora, a obydwa pseudonimy są moje. W ten sposób wziąłem wszystko na siebie i uratowałem kolegę. Został księdzem. Wyjechał potem nawet na studia do Rzymu. Nadal pełni posługę kapłańską w jednej z parafii. Ja jednak byłem już skończony.
Położyłeś głowę pod topór?
Wziąłem to na siebie. Myślałem, że jak się pokajam, jak minie trochę czasu, to mi odpuszczą. Ale nie. W seminarium nie mieli litości. Usłyszałem: „Wynoś się i radź sobie sam”. Tak na marginesie, to było na bakier z prawem kanonicznym, bo byłem już jako diakon duchownym. No ale w Kościele katolickim diecezją rządzi biskup, a nie jakieś tam prawo. To pan życia i śmierci, procedury mają znaczenie wtórne. Tkwiłem więc przez lata w zawieszeniu, bo biskup nie chciał w ogóle brać odpowiedzialności za rozwiązanie mojej sprawy.
Strasznie małostkowi ludzie. Miałeś audiencję u biskupa?
Tak. Wezwał mnie po pół roku i powiedział, że po jakimś czasie da mi święcenia, ale na razie w związku z tą aferą trzeba czekać. Cztery lata byłem w zawieszeniu. Nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić. Nie zwróciłem się do innej diecezji czy zakonu, bo wiedziałem, że to nie ma sensu. Żeby wyjść spod jurysdykcji biskupa, musiałbym mieć jego zgodę, a on nie chciał jej wydać. Uparł się. Sytuacja była absurdalna, bo wszystko odbywało się nieformalnie. To się nazywa „droga administracyjna” rozwiązywania problemów.
Matrix.
Niestety to norma. W Kościele nie ma żadnych zasad, prawo kanoniczne jest stosowane dowolnie, a o twoim losie decyduje arbitralny sąd przełożonego, czyli przede wszystkim biskupa.
Mieliśmy w seminarium osobę homoseksualną. Co pół roku odbywa się zmiana pokojów, a co za tym idzie, zmiana socjusza. Ten homoseksualista złożył swojemu nowemu współlokatorowi ofertę nawiązania relacji intymnej. Tamten się nie zgodził, ale nikomu nic nie powiedział. Po prostu odmówił. W odwecie odrzucony niedoszły kochanek schował w jego rzeczach dwieście złotych. Następnie zwrócił się do przełożonych, oskarżając współlokatora o kradzież. Zrobiono przeszukanie i oczywiście znaleziono pieniądze. Wybuchła afera. Chłopak bronił się, wskazując, że kolega z pokoju go wrabia. Przedstawił też jego niecne motywy, powiedział o propozycjach, jakie ten mu robił. Uwierzyli homoseksualiście. Wiesz dlaczego?
Nie mam pojęcia.
Jego rodzice byli ludźmi przedsiębiorczymi i co miesiąc dawali po tysiąc złotych na seminarium. To przesądziło. Kogoś musieli poświęcić i wybrali sprawiedliwego. Nie został księdzem. Z dnia na dzień musiał odejść. Widziałem go później. Wciąż nie mógł tego zapomnieć. Zniszczyli go, bo jego rodzice byli biedni. A tamten oczywiście jest księdzem. Ma się dobrze. Tak to w Kościele katolickim działa.
Jak wspominasz studia, ich poziom?
Królowała oczywiście teologia. To trochę inny świat. Przez te sześć lat zrozumiałem, że teologia nie jest nauką, a wszystkie te wiadomości to wzięte znikąd poglądy tych czy innych autorytetów. Nie ma wiedzy obiektywnej, każdy mówi, co mu się podoba, byle miał już jakieś uznanie. Sporo tekstów teologicznych to bezsensowny bełkot. Oczywiście były też, choć rzadko, jakieś elementy „praktyczne”. Na przykład o diable. Mówiono nam, że będziemy pokoleniem księży egzorcystów. Że zalewa nas import zła z zepsutej Europy. Że za tym zepsuciem podąży nawała islamu. Słuchaliśmy mnóstwo bredni o zagrożeniach duchowych. Tak na marginesie, po aferze z naszymi opowiadaniami rektor zebrał kleryków i świeckich z uczelni teologicznej i powiedział o mnie, że szatan we własnej osobie wstąpił do seminarium.
Kościół ma ostatnio obsesję na punkcie diabła.
Mam znajomego teologa, doktoranta. Mówił mi, że duchowni na poziomie, którzy mają jako tako otwarty umysł, twierdzą, że to bzdury. Chcieliby, żeby Kościół się wycofał ze straszenia diabłem. Ale problem w tym, że na diabła zrobiła się niesamowita koniunktura. Miesięczniki o diable, rekolekcje charyzmatyczne, plakaty ostrzegające przed noszeniem tych czy innych symboli i tak dalej. To