Tak, Danny należał do rodziny. Tak samo jak Diaz. Zanim został kapitanem, był prawą ręką Proctor, jej pierwszym oficerem.
Niech to szlag, Oppenheimer wiedział dokładnie, jak ją wmanewrować.
– Dobra. Ale tylko ten jeden raz. Tylko ta misja. Po jej zakończeniu i uporządkowaniu sprawy odejdę na dobre.
Admirał uśmiechnął się półgębkiem.
– Wiedziałem, że się zgodzisz. Świetnie. – Wyciągnął z kieszeni niewielki komunikator i uderzył palcem w wyświetlacz. Zaraz potem w drzwiach stanęło kilku oficerów. – Mamy dla ciebie okręt, załoga jest już na miejscu… Oczywiście oprócz głównej kadry. Udzieliłem ci przywileju, żebyś sama sobie wybrała współpracowników. Możesz wziąć każdego, kto służy w ZSO.
– A jakiż to stary wrak zarekwirowałeś któremuś z beznadziejnych kapitanów floty?
Oppenheimer wyszczerzył się w promiennym uśmiechu.
– Stary wrak? Nic podobnego. Tym razem, Shelby, nawet ty powinnaś być pod wrażeniem. Obecny tutaj komandor Yarbrough zaprowadzi cię i pokaże „Niepodległość”.
Nazwa okrętu przywołała wspomnienie sprzed lat.
– Dlaczego ta nazwa wydaje mi się znajoma?
– Ponieważ stocznie ZSO przygotowały projekt za twojej kadencji. Było to i nadal jest ściśle tajne przedsięwzięcie.
– Dlaczego?
Oppenheimer ruszył do drzwi.
– Niedługo sama się przekonasz – rzucił przez ramię, zanim wyszedł.
ROZDZIAŁ 3
Brytania, Whitehaven
Uniwersytet Oxford Novum
Budynek im. Curie, audytorium numer 201
– Pozwoli pani ze mną. – Komandor Yarbrough wskazał drzwi. Proctor popatrzyła na niego z niechęcią, jednak podniosła teczkę i ruszyła do wyjścia. Yarbrough prawie dreptał jej po piętach. Był młody i wydawał się beznadziejnie nadgorliwy. – Myślę, że spodoba się pani to, co zrobiliśmy z konstrukcją okrętów przez ostatnie kilka lat. – Niemal podskakiwał przy każdym kroku, gdy to mówił. Proctor uznała, że to żałosne.
– Na pewno.
Pozwoliła się poprowadzić do promu czekającego na lądowisku i usiadła w fotelu drugiego pilota, obok komandora.
– Lecimy do Scotland Yardu? – Z pozorną obojętnością wskazała w stronę suchych doków stoczni na rogatkach miasta. Obywatele Whitehaven, stolicy Brytanii, słynęli z dość pokrętnego poczucia humoru.
– Nie. Ten okręt jest zbyt tajny, żeby go tam umieścić. Nie życzylibyśmy sobie, żeby każdy w Whitehaven mógł wyjrzeć przez okno i przyjrzeć się naszej ptaszynie, unoszącej się w oddali.
– Ptaszynie?
– Tak przezwaliśmy OZF „Niepodległość”. Główna projektant uznała, że przezwisko pasuje. Niedługo ją pani pozna, będzie głównym mechanikiem w tej misji.
– Myślałam, że sama mogę wybrać załogę mostka? – zdziwiła się Proctor. – Czy to znaczy, że ten przywilej był tylko na papierze? Cholera…
Komandor Yarbrough pokręcił głową, a potem skierował prom na kurs, którym oddalali się od bazy w Whitehaven, niedaleko stoczni Scotland Yard na rogatkach stolicy.
– Nie, pani admirał. Oczywiście, że ma pani prawo wymienić główną mechanik, gdy tylko pani zechce, jednak wydaje mi się, że ze względu na wiedzę o konstrukcji okrętu lepiej będzie ją zatrzymać. Nowe technologie, które zostały zastosowane, są… imponujące, chociaż może to niezbyt adekwatne określenie. Niestety, lepszego nie znam.
Prom wylądował. Proctor i komandor przesiedli się na prom orbitalny, który mógł ich zabrać z powierzchni planety do stoczni Wellington na orbicie Calais, gazowego giganta, znajdującego się za pasem asteroid, zaledwie o skok kwantowy od Brytanii. Gdy Proctor przeszła przez właz, omal nie podskoczyła na tubalny okrzyk, który powitał ją w kabinie.
– Shelby! Cholernie miło znowu cię widzieć.
Na fotelu pilota siedział mężczyzna w średnim wieku. Wyglądał, jakby siłą wepchnięto go w uniform kadeta, który dopiero skończył szkołę. Oprócz przyciasnego kombinezonu pilot nosił wypielęgnowaną kozią bródkę i oczywiście uśmiechał się szeroko.
Proctor odpowiedziała równie serdecznym uśmiechem.
– Ciebie też miło znowu widzieć, Chojrak – zwróciła się do niego starym pseudonimem z czasów, gdy służyli razem na „Konstytucji” i „Wojowniku”. Proctor zaskoczyło, że Tyler „Chojrak” Volz jest tutaj, zamiast dowodzić własną jednostką, dopóki nie przypomniała sobie, że jego okręt został zezłomowany rok temu. – Christian ciebie też w to wciągnął?
– Wciągnął? Cholera, poprosiłem o ten przydział. Zeszłej nocy zaczęły krążyć pogłoski, że Oppenheimer zamierza cię przywrócić do służby. Uznałem, że nie pozwolę, aby jakiś zasmarkany chłoptaś został twoim dowódcą skrzydła myśliwców.
Proctor spojrzała na niego ze zdumieniem. Volz dobiegał sześćdziesiątki, powinien raczej nosić epolety wiceadmirała i siedzieć wygodnie za biurkiem w jakiejś placówce floty blisko plaży.
– Zgłosiłeś się na ochotnika?
– A czy europejscy politycy cuchną jak tanie dziwki? – Obrócił się w fotelu i uśmiechnął złośliwie do komandora Yarbrough, który skrzywił się na to dość wulgarne określenie. – To znaczy tak, synu. Właśnie tak cuchną.
– Ale masz teraz stopień kapitański, Chojrak…
– Dzięki czemu łatwiej mi było pociągnąć za odpowiednie sznurki, żeby się tutaj znaleźć. Trzymajcie się. – Przesunął dźwignię akceleratora do maksimum. Budynki za oknami kabiny rozmyły się w niewyraźne pasma.
– Kapitanie Volz, proszę trzymać się standardowych parametrów przelotu – upomniał go komandor Yarbrough, zacisnąwszy dłonie na podłokietnikach fotela.
– Bez obaw, komandorze, nie puszczą ci zwieracze. Latałem na takich promach, zanim jeszcze się urodziłeś. – Volz uniósł dziób w niebo i prom pomknął przez chmury.
Proctor uśmiechnęła się pod nosem. Chętnie sama wybrałaby do załogi Tylera Volza, gdyby przypuszczała, że się zgodzi. Chociaż miała mieszane uczucia dotyczące tej misji, jednak obecność Chojraka nieco łagodziła niepokój.
– Proszę mi powiedzieć, komandorze Yarbrough, co to za nowe technologie wprowadzono do mojego okrętu? – zagaiła.
Yarbrough nerwowo zacisnął pasy, gdy prom przedzierał się przez atmosferę.
– Bardzo różne, pani admirał, zarówno defensywne, jak i ofensywne, a także nowy, eksperymentalny rodzaj napędu. Nazwaliśmy go technologią skoku transkwantowego. Generalnie pozwala na wykonywanie o wiele dalszych skoków niż standardowe. Można skoczyć prawie pięćdziesiąt razy dalej.
Proctor zatchnęła się z wrażenia.
– Skok na pięć lat świetlnych? Jasna cholera…
Yarbrough