Tytuł oryginału: Open Arms
Text copyright © 2017 Evan Currie
All rights reserved
Projekt okładki: Tomasz Maroński
Redakcja: Rafał Dębski
Korekta: Agnieszka Pawlikowska
Skład i łamanie: Ewa Jurecka
Opracowanie wersji elektronicznej:
Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Wydawca:
Drageus Publishing House Sp. z o.o.
ul. Kopernika 5/L6
00-367 Warszawa
e-mail: [email protected]
ISBN ePub: 978-83-65661-49-4
ISBN mobi: 978-83-65661-50-0
Prolog
Planeta na pograniczu Sojuszu
Strażnik Kriss kroczył wzdłuż muru, przyglądając się obszarom poza ufortyfikowanym sektorem. On i jego drużyna zostali zrzuceni na tę planetę kilka cykli dobowych temu. Nie był pewien, ile trwał tu cykl, ale nie bardzo go to obchodziło. Odkąd przybyli, nic się nie zdarzyło. Dosłownie nic.
Strażnicy nie byli od tego, by zrzucać ich na spokojne światy.
Według danych Sojuszu miał tu miejsce jakiś rodzaj ataku. Wylądowali na farmie i nie widzieli ani śladu nawet złej pogody, nie mówiąc o atakach.
Lucjanie nie byli rolnikami.
Owszem, może i zdarzali się tacy, którzy pracowali na roli, ale była to żałosna egzystencja. Kriss nie znał takich, którzy byliby z tego dumni. I nie znał też nikogo, kto chciałby być rolnikiem. Samo przebywanie na rolniczym świecie bez niczego, z czym mógłby walczyć, sprawiało, że czuł się nieswojo.
– Strażniku Kriss.
Kriss skinął głową do zbliżającego się Parithalianina.
Wysocy, nieco wiotcy, niebieskoskórzy Pari byli elitarnymi sternikami okrętowymi Sojuszu. Każda rasa miała swoich kupców, żołnierzy i prywatne floty, ale to Parithalianie byli znani jako mistrzowie manewrowania. Tylko Ross choć trochę się do nich zbliżali, nie dzięki wrodzonym zdolnościom, ale nienaturalnemu połączeniu z czasoprzestrzenią.
Niezwykle trudno było wyprowadzić w pole kogoś, kto dosłownie potrafił kontrolować kształt tego pola, lecz Pari znano właśnie z tego.
Kriss miał sporo szacunku dla naturalnych zdolności na takim poziomie.
– Mistrzu promów – powiedział do młodego Parithalianina – czy coś nowego na łączu?
Łącze wywiadowcze było częścią sieci komunikacyjnej, w której dane przesyłano za pomocą tuneli czasoprzestrzennych. Była to najszybsza dostępna w Sojuszu forma komunikacji. Gdyby Służby Wywiadowcze coś wiedziały, powinni otrzymać informacje.
Na łączu wciąż panowała cisza, co oznaczało brak nowych danych. Alarm o nadchodzącym ataku był więc aktualny.
Wynikało z tego, że Kriss i jego oddział utknęli w środku najbardziej ohydnie spokojnej planety, jaką kiedykolwiek miał nieszczęście odwiedzić.
– Przynajmniej pogoda jest przyjemna – stwierdził mistrz promów.
Lucjanin parsknął.
– Wolałbym śnieżycę i wichry ósmej klasy niż tę… nudę.
Pari spojrzał na niego z ukosa, po czym uznał najwyraźniej, że nie ma sensu kontynuować rozmowy. Po prostu z zakłopotaniem skinął głową i udał się w stronę, z której przybył. Uwaga Krissa skupiła się znów na widoku zza muru, na ciągnących się w nieskończoność polach.
Spoglądając na całą tę ciszę, z frustracją uderzył w krawędź opancerzonego muru.
Jedyny powód, dla którego ten system w ogóle został ufortyfikowany, stanowiło to, że instalacja struktur obronnych w nowej kolonii należała do standardowych procedur Sojuszu. Ta planeta była – przynajmniej kiedyś – dziewicza. Nie istniało tu życie bardziej zaawansowane niż prymitywne wielokomórkowce, co czyniło ją idealnym światem rolniczym. Zrzucono na nią sondy, drony siewne, kombajny, cały proces trwał stulecia, ale w relatywnie krótkim czasie planeta produkowała żywność i po pełnej implementacji systemu mogła wyżywić tysiąc innych światów.
Był to niezły sposób działania.
Normalnie system ten działał w całości w tle, zupełnie niezauważalny, i na pewno nie przyciągał uwagi brygady Lucjan. Tak właśnie miał działać.
Kriss burknął z irytacją i znów spojrzał na pola, przyglądając się bazie.
Co on i jego oddział, nie mówiąc o reszcie, tutaj robili?
Uruchomił komunikator.
– Strażnicy, raport.
Słuchał, jak jego żołnierze kolejno zgłaszają, że nic nie widzieli. Ani śladu czegokolwiek niezwykłego, ani jednego powodu ich obecności tutaj.
Kriss stwierdził, że jeśli coś się szybko nie zdarzy, wycofa ich do bazy. Nie było sensu rozpraszać wojska po całym cholernym świecie rolniczym, jeśli nie istniało tu nic niebezpiecznego.
* * *
Irrak zatrzymał się, przerywając patrol, by rozejrzeć się z kpiącym uśmiechem po niekończących się polach.
– Wszystko jest takie… zielone – powiedział po chwili do swojego partnera.
– Zieleń nie jest zła, Irrak – odparł ze śmiechem drugi Lucjanin. – Wśród zieleni toczono wielkie bitwy.
– Nie takiej zieleni, Histh.
Drugi Lucjanin musiał przyznać mu rację. Bitwy toczono zwykle wśród ciemniejszej zieleni, z prawdziwą osłoną wokół. Nie wśród bezkresnych pastelowych pól.
Ohyda.
Taki kolor nie powinien istnieć w naturze. Nieskończone morze liści w kolorze pastelowej zieleni, ledwo sięgające Lucjanom do łydek. Rośliny te były ważnym źródłem pożywienia dla Sojuszu, ale dla wojowników przebywanie wśród nich okazało się zdecydowanie nieprzyjemnym doświadczeniem.
Zrobił krok naprzód wśród całego tego paskudztwa, ale stanął, zdezorientowany. Poczuł coś dziwnego.
Zanim Histh mógł zareagować czy nawet pomyśleć, poczuł, jak leci przed siebie. Obrzydliwą pastelową zieleń zastąpiła czerń.
Wokół niego wszyscy Lucjanie padli wśród roślin, drgając przez chwilę, aż całkiem przestali się ruszać.
* * *
Kriss z niepokojem wpatrywał się w komunikator. Połowa jego oddziału nie odpowiadała.
– Wszystkie jednostki, raport. To rozkaz.
Milczenie.
Podszedł szybko do skanerów po drugiej stronie pomieszczenia w poszukiwaniu anomalii. Nie było na nich absolutnie nic niezwykłego. Wszystkie systemy pracowały, na skanerach