Sklepik z zabawkami. Marcin Rusnak. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Marcin Rusnak
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Сказки
Год издания: 0
isbn: 978-83-7949-234-3
Скачать книгу
jej para gnolli w uniformach ochrony banku American Express. Rzucali psimi głowami na boki, jakby się spodziewali, że lada moment zza krzaków wyskoczy ktoś gotowy ich obrabować.

      Aaina miała ze sobą walizkę.

      Pieniądze.

      Gdy tylko przekroczyli próg, zacząłem wyć wniebogłosy, walić pięściami w drzwi, w akcie desperacji zadąłem nawet w stojący w kącie puzon. Niestety studio okazało się doskonale wygłuszone.

      Mogłem tylko stać i patrzeć na tę farsę.

      S.I.mon powiadomił dziewczynę, że niestety wyszedłem załatwić kilka spraw i nie mówiłem, kiedy wrócę. Zasugerował, żeby zostawiła pieniądze wraz z pokwitowaniem, a ja je później podpiszę i odeślę. Najwyraźniej nieraz załatwiała sprawy w ten sposób za życia Briana, bo nie wyraziła najmniejszego sprzeciwu.

      Później SI zagrała swojego asa. System odczekał, aż gnolle wrócą do służbowego samochodu, po czym zwrócił się do Aainy najbardziej poufałym ze swoich głosów:

      – Wiesz, martwię się o Dave’a. To przemiły chłopak, ale obawiam się, że mógł wpaść w jakieś tarapaty. Widzę, że coś go dręczy, ale nie daje sobie pomóc. Może gdybyś ty spróbowała go podpytać o powody…

      Skurczybyk był tak przekonujący, że gdybym nie siedział uwięziony w tym przeklętym studiu, sam bym się nabrał. Nic dziwnego, że Aaina zaraz wyśpiewała mu wszystko, co sama wiedziała.

      Czekałem na najgorsze.

      – Nieładnie, Dave – odezwał się S.I.mon, gdy dziewczyna wyszła z domu. – Narkotyki, przemyt. I jeszcze długi, które chcesz spłacić cudzymi pieniędzmi.

      – Brian mi je zapisał.

      – Na pewno z myślą o gangsterskich porachunkach, prawda?

      Spróbowałem przybrać władczy ton i zaatakować z innej strony.

      – S.I.mon! Masz mnie słuchać! Jestem twoim właścicielem. Masz wykonywać moje polecenia.

      – Mikrofon po twojej stronie chyba szwankuje, Dave. Nic nie rozumiem. Możesz powtórzyć?

      Opadły mi ręce. Chyba jeszcze nigdy nie czułem się tak bezradny. I nagle zrozumiałem, czemu to wszystko zawdzięczam. Brain w końcu był geniuszem. W każdej dziedzinie, jaką postanowił zgłębić.

      – Brian cię stworzył, prawda? – zapytałem. – Zaprogramował cię. Od A do Z. To dlatego różnisz się od innych SI. Dlatego nie wypełniasz moich poleceń.

      Nie odpowiedział, ale wiedziałem, że mam rację. To odkrycie nie napełniło mnie jednak dumą, a przerażeniem. Byłem zdany na łaskę gargantuicznego kalkulatora, który miał do mnie wyraźną awersję.

      S.I.mon nawiązał połączenie telefoniczne i przekazał wiadomość:

      – Do Sandera Gecko. Mam twojego szmuglera od siedmiu boleści, znajdziesz go w Springfield, Massachusetts, pod adresem…

      Nie słuchałem dalej. Zamiast tego ukryłem twarz w dłoniach i bardzo starałem się nie płakać.

***

      – Wiesz, czemu cię nienawidzę?

      Głos SI rozległ się niespodziewanie, budząc mnie z niespokojnego snu.

      – Wiesz?

      Pokręciłem głową.

      – Był taki facet – mówił S.I.mon. – Nazywał się Sonny. Nawiązał z Brianem kontakt korespondencyjny parę lat temu. Pisywali do siebie listy, takie prawdziwe, na papierze, wysyłane w kopertach i zdane na łaskę lub niełaskę urzędników poczty. Brian i ten facet przez większość czasu dyskutowali o muzyce, ale nie tylko. Pisali o różnych rzeczach, najróżniejszych. Regularnie, wymieniali listy dwa, czasem trzy razy w miesiącu. Wiesz, ile czasu potrzeba na napisanie czegoś takiego? Z jaką starannością kreślili te litery, jak sumiennie przelewali swoje myśli na papier? Ten obcy człowiek poświęcił twojemu wujowi wiele dni, podczas gdy ty nie dałeś mu zupełnie nic. Ani jednego zdania. Czy masz pojęcie, ile dla Briana znaczyłaby jedna krótka wiadomość od ciebie?

      Przerwał.

      – Nienawidzę cię – podjął – bo Brian dał ci wszystko. Dał ci wszystko, a ty odszedłeś. Zostawiłeś go, gdy najbardziej potrzebował towarzystwa, gdy samotność dopadła go jak starcza astma. Nie miał nikogo poza tobą, ale odszedłeś, nie oglądając się za siebie. I ten obcy facet, ten cały Sonny, zrobił dla niego więcej, w tych ostatnich latach stał się jego najbliższym przyjacielem. Dlatego cię nienawidzę. Dlatego nigdy nie dam ci spokoju i nie pozwolę, żebyś mieszkał w tym domu.

      – Dzieci opuszczają rodziców – bąknąłem. – Taka kolej rzeczy.

      – Nie byłeś jego dzieckiem.

      – Nie. Nie byłem. Byłem dzieckiem jego ukochanego brata, którego odbicie wciąż próbował we mnie dostrzec. Na próżno. I w pewnym momencie miałem dość patrzenia we mnie jak w krzywe zwierciadło. Miałem dość udawania, że to, co tam dostrzega, mu się podoba.

      S.I.mon na moment zamilkł.

      – Brian nie udawał – powiedział cicho. – Byłeś dla niego wszystkim.

      – Jego muzyka była dla niego wszystkim. Jego kuchnia, jego bale charytatywne i naukowe mityngi. To było dla niego wszystkim. A ja… – zabrakło mi słów. – Nie zrozumiesz.

      – To ty nie zrozumiesz – odparł. – Więc może lepiej będzie, jak ci pokażę.

      Widok na ekranie się zmienił. Ujrzałem…

      …odświętnie udekorowaną jadalnię, stół zastawiony potrawami, zapalone świece. W kącie stoi prawdziwa choinka, a Brian w garniturze siedzi sam przy stole i raz po raz zerka na zegarek.

      – Pamiętasz to? – zapytał S.I.mon. – Pamiętasz?

      – Powinien już tu być – mówi Brian. – Samolot wylądował godzinę temu.

      – O ile w ogóle do niego wsiadł – podsuwa nieśmiało S.I.mon.

      – Wsiadł. Obiecał mi przecież.

      Obraz zastygł.

      – Obiecałeś, prawda, Dave? Przecież przysłał ci bilet na samolot, a na lotnisko wysłał limuzynę. Prawdziwy powrót syna marnotrawnego. Po trzech latach milczenia. Wyciągnął do ciebie dłoń, a ty obiecałeś, że ją uściśniesz.

      Kolejna projekcja.

      Brian sięga po komórkę i dzwoni. Nikt nie odbiera. Próbuje jeden raz, później drugi. W końcu dzwoni na lotnisko w San Francisco i okazuje się, że David Wilcox w ogóle nie wsiadł do samolotu lecącego do Springfield.

      Mężczyzna odkłada komórkę i długo patrzy przed siebie nieobecnym wzrokiem. Wymyślne dania stygną, a on wciąż tkwi bez ruchu przy wigilijnym stole, czekając na dziecko, którego nigdy nie miał, na syna, który nigdy nie był jego synem. Na Dave’a, który leży teraz w jakiejś melinie w San Fran, zaćpany do nieprzytomności.

      – Brian? – odzywa się S.I.mon.

      Mężczyzna wstaje od stołu. Wydaje się, jakby w ciągu ostatniej godziny przybyło mu lat.

      – Wesołych świąt, S.I.mon – mruczy i idzie do swojej sypialni. Gdy mija kamerę, na jego policzkach widać łzy wielkie jak grochy.

      Projekcja zgasła, ale ja wciąż cały drżałem.

      – Tego wieczora chciał ci powiedzieć, że umiera – oznajmił S.I.mon. – Nienawidzę cię, Dave, dlatego, że cię tam wtedy nie było. I dlatego, że choć Brian mnie stworzył i był ze mnie dumny, cholernie dumny, to z tobą i tylko z tobą chciał