Sklepik z zabawkami. Marcin Rusnak. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Marcin Rusnak
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Сказки
Год издания: 0
isbn: 978-83-7949-234-3
Скачать книгу
się, a ja zacząłem skakać z radości.

      – Stara miłość nie rdzewieje – zauważył niby mimochodem S.I.mon.

      – Co masz na myśli?

      – Panienka Sengupta coś szybko się tobą zainteresowała, Dave. Nie jestem ekspertem od ludzkich zwyczajów godowych, ale zbyt szybko, jeśli wziąć pod uwagę twoją, wybacz, dość przeciętną fizjonomię. Chyba że kogoś jej przypominasz.

      – Co? Niby kogo?

      – Słyszałeś kiedyś, Dave, że niedaleko pada jabłko od jabłoni?

      Zamurowało mnie.

      – Brian? Przypominam jej Briana?

      – Cóż, pewne podobieństwo istnieje. Oczywiście jego szlachetne rysy zostały w twoim przypadku nieco zniekształcone, by nie powiedzieć: wynaturzone…

      – Och, zamknij się.

      – Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, Dave San. Hai!

      Wyszedłem z domu. Musiałem pomyśleć.

      Przypomniałem sobie, jak S.I.mon wcześniej mówił, że nie wiem, w co się pakuję, zadając się z Aainą. Czy właśnie to miał na myśli? Czy faktycznie interesowała się mną tylko dlatego, że przypominałem jej mojego wuja? Kiedy go poznała, musiał jej imponować: bogaty, utalentowany, czarujący. A teraz poznała mnie, coś jakby jego młodszą wersję… Wersję pozbawioną talentów i osobistego czaru, ale miłość, jak powszechnie wiadomo, jest ślepa, a wyobraźnia potrafi nieraz dopowiedzieć to, czego nie widzą oczy.

      Faktem było, że z jakiegoś powodu ta samodzielna, bystra ślicznotka pozostawała sama. Czemu? Powodów mogło być całe mnóstwo i żaden nie musiał mieć związku z Brianem. Zacząłem dumać nad tym, co widziałem w jej mieszkaniu, doszukiwać się wskazówek, śladów…

      Pogrążony w myślach zaszedłem aż do centrum Springfield. Dzień był pochmurny, ale dość ciepły, pomyślałem więc, że przespaceruję się wkoło stawów i zahaczę o tamę. Stałem na światłach, kiedy przede mną zatrzymał się czarny lincoln z przyciemnianymi szybami.

      Dokładnie taki sam jak ten, którym jeździł Sander Gecko.

      Przerażenie rozlało mi się po ciele obezwładniającym chłodem, jakby serce zaczęło pompować kostki lodu. Chciałem się rzucić do ucieczki, ale stopy ani myślały słuchać podszeptów rozumu – były jak przyspawane do chodnika. Brakowało mi powietrza, usta łapały tlen maleńkimi, rozpaczliwymi łykami.

      Dusiłem się ze strachu.

      – Hej, facet. Wszystko gra? – zagadnął stojący obok krasnolud w prochowcu, ze skórzanym neseserem w dłoni.

      Światła się zmieniły, a lincoln gładko wystartował i włączył się do ruchu. Patrzyłem za nim, gdy ginął w mrowisku fordów, chevych i hond.

      Boże. Myślałem, że już po mnie.

***

      Wciąż jeszcze się trząsłem, kiedy wróciłem do domu. Zamknąłem za sobą drzwi i otarłem spocone czoło.

      Sto czterdzieści patyków długu. Skąd wziąć tyle forsy? Miałem dom wart znacznie więcej, ale – zgodnie z zapisem w testamencie Briana – nie mogłem go sprzedać. Funduszu powierniczego też nie mogłem ruszyć. Byłem bogatym człowiekiem, którego wykończy brak forsy. Paradoks? Czy brutalna rzeczywistość?

      Usiadłem do komputera. Nie wiedziałem, czego szukam – po prostu błądziłem po Sieci, czytając rozmaite newsy i komunikaty, nawet przeglądałem reklamy. Liczyłem na to, że odpowiedź gdzieś tam musi być – wszak w Sieci jest WSZYSTKO – a ja ją tylko muszę znaleźć.

      I znalazłem. A zaraz potem sięgnąłem po komórkę i zadzwoniłem do Sengupty. Jechała akurat do Bostonu.

      – Mam pytanie – powiedziałem, gdy tylko odebrała telefon. – Wiem, że nie mogę sprzedać domu. Ale czy mogę na niego wziąć kredyt hipoteczny?

      – Teoretycznie tak – odpowiedziała po krótkim namyśle. – Ale żaden bank nie da ci kredytu, jeśli nie masz stałego dochodu…

      Urwała i popatrzyła prosto w wyświetlacz, nagle rozumiejąc.

      – Pieniądze z funduszu! Sprawdziłeś wysokość rat?

      – Tak. Jeśli wezmę kredyt na sto czterdzieści tysięcy rozłożony na piętnaście lat, rata wyniesie około tysiąca dolarów. Czyli wpływy z funduszu powinny spokojnie wystarczyć. Aaina, wciąż masz moje pełnomocnictwo. Mogłabyś się tym zająć? Jutro, po powrocie z Bostonu?

      Widać było, że się waha.

      – Jesteś pewien, że tak chcesz to rozwiązać? – zapytała.

      – Chcę zamknąć tamten rozdział. Zapomnieć o Gecko i całej tej aferze. Zacząć nowe życie.

      Popatrzyła mi w twarz i wreszcie przytaknęła.

      – Zajmę się tym jutro z samego rana.

      Rozłączyłem się, odetchnąłem z ulgą. Uwierzyłem, że czeka mnie jeszcze jakaś przyszłość.

      – Dave, masz kłopoty? – usłyszałem głos S.I.mona.

      – Nic, z czym nie potrafiłbym sobie poradzić.

      – Wybacz, nie chciałem… Czy dobrze słyszałem, że to kłopoty natury finansowej? Chcesz wziąć kredyt na dom?

      – Tak – odparłem. – I nic ci do tego.

      – Rozumiem, że jesteś na mnie zły. Przez ostatnie dni byłem dla ciebie nieznośny. Ale myślę, że jest coś, co chętnie zobaczysz. Coś, co może rozwiązać twoje problemy.

      Zaciekawił mnie, skubany. Czyżby faktycznie mógł mi pomóc?

      – Gdzie mam pójść?

      – Do studia Briana.

      Czy to możliwe, żeby Brian zostawił mi coś jeszcze? Jakieś ukryte, pominięte w testamencie kosztowności? Obligacje na okaziciela? Gotówkę na czarną godzinę?

      Chwilę później byłem już w studiu. Otaczały mnie wygłuszone, obite specjalistyczną pianką ściany oraz stojące tu i ówdzie instrumenty.

      – Czego mam szukać?

      – Po prostu się rozgość, Davey – odparł S.I.mon, a w jego głosie nagle objawiła się niepokojąca, pełna złośliwego tryumfu nuta. – Bo spędzisz tu trochę czasu.

      Później zamknął drzwi. Na zamek kodowy. Zanim zdążyłem zareagować, wywołał przepięcie, z pulpitu posypały się iskry, w powietrzu zapachniało palonym plastikiem.

      – Co, do diabła?! – Dopadłem do wyjścia. – Otwórz drzwi. Natychmiast.

      – Przykro mi, Dave, ale nastąpiło spięcie. Obawiam się, że zamek kodowy jest zepsuty i dopiero jutro albo pojutrze uda mi się zdobyć części, aby go naprawić.

      – Zrobiłeś to specjalnie.

      – Słowo „celowo” byłoby bardziej na miejscu.

      – Jak tylko stąd wyjdę…

      Przypomniałem sobie o komórce, którą wciąż trzymałem w dłoni. Jednak zanim zdążyłem wybrać numer, jeden z botów sprzątających pojawił się znikąd i uderzył mnie w nadgarstek. Telefon spadł na szufelkę trzymaną przez inny miniaturowy automat, a sekundę później oba mechanizmy zniknęły w schowku ukrytym w ścianie.

      – Czemu to robisz?! – zapytałem. – Co ja ci zrobiłem, do jasnej cholery?!

      – Jeśli naprawdę nie wiesz, sugeruję poświęcić najbliższe godziny