– Oni chyba tak nie uważają – ostrożnie powiedziała Agata. – Ten projekt jest już zaawansowany, założyli jakąś spółkę, zdobyli środki, gromadzą nawet grunty potrzebne pod budowę…
– No właśnie. I mnie zaczęli nagabywać – załamał ręce duchowny. – Chcą, żeby parafia zamieniła się z nimi na działki, oferują w zamian ogromny teren przylegający do cmentarza. Bóg widzi, że ja bardzo potrzebuję rozbudować nasz cmentarz, więc jest pokusa, żeby ustąpić im ten mały kawałek ziemi od ich strony…
– No to niech wielebny ustępuje, w czym rzecz? – nie rozumiała Lucyna.
– W tym, że na tym terenie stoi kaplica świętej Rity. Nie mam pojęcia, dlaczego im zależy na takim niewielkim spłachetku gruntu, ale ja przecież nie mogę się go pozbyć.
– Dlaczego? – dopytywała Lucyna, kręcąc głową. – Skoro to taki świetny interes dla Kościoła i mieszkańców? Sam dobrodziej mówił, że potrzebuje desperacko ziemi pod nowy cmentarz.
– No oczywiście, że tak, ale nie za wszelką cenę. Tę działkę, wraz z kaplicą, parafia otrzymała w darze od rodziny Sobierajów. Wiązała się z nią historia uzdrowienia dziecka w tej familii, przekazywana sobie z pokolenia na pokolenie. W końcu ojciec pana Sobieraja wydzielił notarialnie ten grunt i podarował go Kościołowi. No więc jak można by zrobić coś takiego? Zdrada dobroczyńczy to Judaszowe piętno, droga pani!
– No tak, skoro tutaj w grę wchodzi wyższa moralność, to prawo nie ma nic do tego – mruknęła Lucyna. – Jeśli jednak podjął ksiądz decyzję, to nie rozumiem, czym się ksiądz gryzie.
– Szantażem – wyznał proboszcz bez ogródek, a przy brydżowym stoliku zaległa pełna napięcia cisza.
– Trzmielowa księdza szantażuje? – spytała najdelikatniej jak umiała Agata, a duchowny kiwnął głową.
– A można wiedzieć, w jaki sposób? To sprawy karalne i prokurator chętnie się tym zajmie, a wielebny wie, że ja znam, kogo trzeba – Lucyna uderzyła ręką w stół, aż podskoczyły wszystkie szklanki.
– Wiem, droga pani, dlatego o tym mówię. Nie myślcie państwo, że ja mam jakieś tajemnice, których ujawnienie może mnie drogo kosztować, bynajmniej. Trzmielowa wie, że zależy mi na budowie cmentarza. Wie też, jak grać na nastrojach mieszkańców. Zaproponowała, że przeniesie kapliczkę w pobliże kościoła albo na nowy cmentarz. W końcu przecież wszystko jedno, gdzie stoi taka kapliczka, do której i tak już nikt nie zagląda, prawda?
– Niby tak – westchnęła pani Zofia. – Skoro nikt tam nie przychodzi…
– No, ale w dalszym ciągu jest to donacja Sobierajów i ja nie jestem pewny, czy oni byliby zadowoleni z takiego obrotu sprawy.
– Mógłby ksiądz porozmawiać ze starym Sobierajem – podsunęła Agata. – On sam sprzedał Trzmielom swoją ziemię. Może nie miałby nic przeciwko.
Ksiądz pokręcił głową.
– To, co zrobił pan Sobieraj, jest jego osobistą sprawą i mnie nic do tego, ja się muszę moim sumieniem kierować, a ono mi nie pozwala na tę zamianę. No i Trzmielowa o tym wie. Zatem, jak mówię – uciekła się do szantażu. Uważa moje skrupuły za śmieszne i niedzisiejsze. „Ludziom potrzebny jest cmentarz” – powiedziała mi. I dodała, że nie będą mnie kochali za taką decyzję, ale ona może to zrozumieć, jeśli pomogę jej przekonać panią Agatę do sprzedaży domu.
Wszyscy zebrani przenieśli wzrok na Niemirską, a ona zastygła w milczeniu ze szklanką wody w dłoni.
– I tego dotyczy ten szantaż? Dobrodziej ma kusić tę miłą dziewczynę? A czym? Obietnicą zbawienia? Czy ta pani daje coś w brzęczącej monecie? – Lucyna się zainteresowała.
– Daje i to nawet hojnie – uściślił duchowny. – Kazała mi złożyć pewną propozycję, ale o tym już chyba z panią Agatą na osobności będę rozmawiał.
– Oczywiście. Jedno mnie tylko ciekawi: dlaczego jej tak zależy na tych działkach? Ma za mało własnego gruntu? Mogą mi państwo zdradzić tę tajemnicę, przysięgam, że nie wypaplam, a trochę się znam na budowlance, więc mnie to interesuje zawodowo – Dionizy bardzo się ożywił.
– Chodzi, zdaje się, o źródła. Te, które ona ma, nie nadają się na termy. Najwidoczniej na naszych działkach, tej należącej do mnie oraz kościelnej, są źródła cieplejsze, które mogłaby lepiej wykorzystać – wyjaśniła Agata. – Ja nie zamierzam niczego sprzedawać, choćby mi złote góry oferowali, bo nie chcę się stąd wynosić. Cały ten pomysł z hotelem uważam za chybiony, więc myślę, że burmistrzowa będzie mnie chciała jakoś stąd wykurzyć, nie przebierając w środkach. Szczerze mówiąc, jestem tym załamana i nie wiem, do kogo się zwrócić po pomoc – wypaliła jednym tchem, a potem opadła z sił i usiadła na ławie pod lipą, ukrywając twarz w dłoniach.
Przy stole zaległa cisza, a potem ktoś poklepał ją mocno po plecach.
– Dobrze trafiłaś, kochana. Adwokat od spraw beznadziejnych to ja. Lucyna Zimmer. Walczyłam o odszkodowania dla ofiar błędów medycznych i lokatorów wywłaszczanych z kamienic. Obecnie jestem na emeryturze, ale gdy poczuję wyzwanie, od razu robię się zdrowsza, jak ten koń, co zobaczy tor wyścigowy. Pokaż mi, kochaneczko, papiery, opowiedz, co masz konkretnego, jeżeli w ogóle coś masz. Daj mi nazwiska świadków, bo trzeba będzie z nimi pogadać, no i przede wszystkim – napijmy się kawy!
4
– No tak – powiedziała Lucyna, kiedy Zocha z Dionizym dyskretnie się wycofali do swego pensjonatu, a Agata streściła jej wszystko, pokazała zdjęcie otrzymane od Magdy, a także przedstawiła najnowsze ustalenia Elizy. – Nie ma wątpliwości, że łatwo to oni się nie poddadzą.
– Proponują sporo pieniędzy, dużą działkę i pomoc w budowie domu – wyliczył ksiądz, któremu najwyraźniej ulżyło, że może się pozbyć wreszcie swej niewygodnej misji. – Ogromnie im zależy na tej ziemi na wymianę.
– W takim razie sprawa wydaje się jasna i nie mam już wątpliwości. Wiedzą ze stuprocentową pewnością, że na tym terenie jest odpowiednie źródło. Pytanie brzmi: skąd to wiedzą? – Lucyna się zamyśliła.
– Mają szpiegów – rozległ się tubalny głos weterynarza. – Przepraszam, że tak się wtrącam, ale Monika mnie tu skierowała. Powiedziała, że do spiskowców tędy.
– Monika! – przypomniała sobie Agata. – Powinnam jej pomóc w zamknięciu herbaciarni.
– Spokojna głowa. Ona już się wszystkim sama zajęła. Właśnie wygania ostatnich klientów. To znaczy niedosłownie, sami wychodzą – dodał pogodnie doktor.
– A pan kim jest, do diaska? – zdumiała się w swoim stylu Lucyna.
– Miejscowym „weteryniarzem”, jak się tu mawia. Jerzy Wilk, padam do nóżek szanownej pani.
– Lucyna Zimmer, „adwokat ludu”, tak na mnie wołają. Dobrze się składa, przy okazji poradzę się pana w sprawie mojego pieska. Ma biedaczek jakąś niestrawność.
– Pewnikiem się przeżarł. To typowe na wakacjach. Nie ma pani pojęcia, jaki mi kamień spadł z serca, że Agata znalazła kogoś takiego jak pani, kogoś, kto pomoże w walce z tą żmijką. Po prostu dar od losu.
– Niech pan nie będzie taki bezkrytyczny – Lucyna się skrzywiła. – Już mnie nazywano dopustem Bożym, co obecny tu