To było jednocześnie przerażające i śmieszne. Za moment będzie musiała skrzyżować nogi. Już lepiej mieć to upokorzenie za sobą i przyznać się do problemu.
– Ja muszę…
– Och, jasne. Ja też. Pójdę na północ, ty na południe. – Głową wskazał na prawo, potem w lewo. Nie widziała, by wyjął kompas, skąd zatem wie, gdzie jest północ?
Choć zniknął w chaszczach po prawej stronie, ona wciąż stała jak zamurowana. Szelest zgniatanych butami liści ucichł. A jeśli zaatakowało go jakieś zwierzę? Jeśli tu nie wróci? Za nic nie wejdzie w tę gęstwinę sama, niezależnie od tego, jak bardzo jej się chciało…
– Gotowa?
– Chyba nie dam rady.
Zielona farba zniknęła z jego twarzy w miejscach, gdzie ocierał pot.
– Na pewno dasz. – Wziął ją za rękę i pociągnął. – Będę tutaj. Idź, no już. – Stanął za drzewem o dość cienkim pniu i splótł ramiona na piersi, patrząc przed siebie.
Bliskość Claya spowodowała kolejny dylemat. Może nie będzie jej widział, stojąc do niej tyłem, za to wciąż będzie ją słyszał. No i te węże…
– Clay?
– Tak?
– Mogę pożyczyć nóż?
Milczał. Może nie ufał jej dość, by dać jej broń. Potem jednak wyjął nóż i trzymając go za ostrze, podał go Gabby.
– Dziękuję.
Dopiero w tym momencie sobie uświadomiła, że potrzebuje obu wolnych rąk. Po chwili zastanowienia chwyciła rękojeść noża zębami, przeszła kilka kroków, rozejrzała się, sprawdzając, czy w pobliżu nie ma zagrożenia, po czym wreszcie zrobiła co należy.
Gdy wróciła do Claya, bez słowa wręczył jej butelkę wody, a ona oddała mu nóż i wypłukała ręce. Na myśl o dalszej wędrówce zalała ją fala zmęczenia. Plecy ją bolały. Była zgrzana, lepka od potu, poranione stopy piekły…
Posłuchaj siebie, marudo. Ciesz się, że żyjesz.
Clay spojrzał na nią bacznie. Zdała sobie sprawę, że powiedziała to głośno. Świetnie, teraz pomyśli, że ma do czynienia z wariatką. Cóż, miała zwyczaj mówić do siebie, i to często.
– Możesz iść?
Z uśmiechem kiwnęła głową. Powoli traciła poczucie czasu. Myślała o domu w San Juan. O Jorgu, Bernardzie i Patricii. Tęskniła za nimi. Wymacała medalik z Matką Boską, modląc się do Abuelity. Nie mogła się doczekać, kiedy zobaczy rodziców. W końcu nad wierzchołkami wysokich drzew niebo pociemniało. Clay milczał.
– Jutro wezmę chłodny prysznic, przebiorę się w czyste ubranie. I dwa razy umyję zęby, a włosy chyba trzy, i kupię sobie nowy…
Clay odwrócił się gwałtownie i zakrył jej usta dłonią.
Przyłożył palec do warg. Usłyszał jakieś głosy mówiące w guarani, ojczystym języku Paragwajczyków. To jeszcze nic nie znaczy. Ponad osiemdziesiąt procent Paragwajczyków mówi w guarani. On zaś usłyszał tylko kilka słów. Ale wśród nich pojawiło się jedno słowo w języku hiszpańskim: Americano.
Muszą zawrócić. Miał nadzieję, że niedaleko, bo nie zdążą na helikopter. Potem sobie uświadomił, co jeszcze słyszał w oddali. Szum wody. Znaleźli się bliżej Rio Bermejo, niż sądził. Dzięki wytrzymałości Gabby mają niezły czas, choć przez większą część popołudnia buzia jej się nie zamykała. Chyba nie miała świadomości, że mówi na głos. Ale jemu, o dziwo, wcale to nie przeszkadzało. Lubił słuchać jej głosu, opowieści o rodzinie.
Przeglądając w myślach mapę, którą studiował w samolocie, próbował ocenić odległość dzielącą ich od rzeki. Gdyby jeszcze tego wieczoru mogli nią popłynąć! Tyle że nie chciał podróżować nocą. Oświetlając sobie drogę, sami zdradziliby wrogom swą pozycję.
Zanim jednak zacznie się tym martwić, muszą zrobić wszystko, by nie odkryli ich ci, którzy pytali o Americano. Powoli zdjął rękę z ust Gabby, wysunął broń z kabury i pokazał Gabby, by została na miejscu.
Starając się iść cicho, zbliżył się na skraj polany. Stanął za drzewem i wyjął lornetkę, przez którą dojrzał rolnika w kapeluszu z szerokim rondem, który prowadził woła. Nie widział nikogo innego. Zmierzch zapadał szybko. Potem na skraju obrazu dostrzegł jakiś cień. Dwie postaci. Ci ludzie byli uzbrojeni i kierowali się w ich stronę.
Gdy zawrócił, Gabby stała tam, gdzie ją zostawił, przerażona jak sarna oślepiona światłami samochodu. A jednak nie panikowała. Słuchała jego poleceń.
Wiedząc, jak niesie się głos, szepnął jej do ucha:
– Zawracamy. Idziemy ścieżką, którą wydeptałem. Staraj się iść szybko i jak najciszej. W porządku?
Jej oddech był płytki, ale kiwnęła głową. Clay szedł za nią, zacierając ślady. Jeśli szczęście im dopisze, ścigający ich ludzie nie znajdą szlaku. Po dziesięciu minutach marszu las pochłonęła ciemność i Clay wyjął latarkę. Świecił tylko pod nogi, mimo to miał wrażenie, że zdradza porywaczom ich pozycję. Raptem usłyszał szelest liści za plecami. Zgasił latarkę i pociągnął Gabby na bok. Znów zakrył jej usta, trzymał ją przy sobie i czekał.
Skrzeczały żaby. Cykały świerszcze. Pohukiwała sowa. Szelest się zbliżał. Światło latarek porywaczy ledwie ich omijało. Gabby mocniej go objęła. Clay trzymał broń, zwolnił oddech, szykował się do strzału.
Bandyci minęli ich ledwie centymetry obok. Po chwili odgłosy ich kroków ucichły. Teraz Clay usłyszał oddech Gabby, poczuł jej piersi. Uniosła się na palcach i musnęła wargami jego usta. Ani drgnął. Była drobna, sięgała mu ledwie do ramienia, ale jej ciało było bujne i kobiece.
Tętno mu przyspieszyło, już miał erekcję.
Nie rób tego. Opuścił ręce, cofnął się. Zacisnął powieki, nabrał głęboko powietrza. Jego misja polega na uratowaniu zakładników. Tylko o tym powinien myśleć. Żeby wydostać Gabby z Paragwaju całą. Nie o tym, by ją całować. I na pewno nie o tym, że chciałby dotknąć jej piersi…
Dobra, Bellamy. Zacznij myśleć głową. Jesteś odpowiedzialny za tę kobietę.
Musi zdecydować, jaki będzie ich następny ruch. Ale teraz, kiedy zagrożenie minęło, był w stanie myśleć tylko o cichym westchnieniu Gabby, które obudziło go do życia.
– Czy oni… już poszli? – szepnęła.
Gwałtownie wrócił do rzeczywistości. Nadstawił uszu, skupiając się na odgłosach dżungli.
– Są już daleko. Na razie jesteśmy bezpieczni. – Schował broń do kabury, rozważając różne scenariusze.
Noc okryła dżunglę czarnym całunem. Clay miał przy sobie okulary noktowizyjne, ale Gabby będzie szła praktycznie jak ślepa. Nie mógł ryzykować i oświetlać znów drogi. Nie mieli wyboru.
– Przeczekamy tu noc, a gdy się rozwidni, ruszymy.
Podjąwszy decyzję, wyjął nóż, włożył okulary i ściął kilka dużych gałęzi paproci, by zbudować tymczasowe schronienie. Istniało ryzyko mgły przed świtem.
Szepnął do Gabby, by do niego dołączyła pod liściastym parasolem, ale się nie ruszała.
– Sprawdziłeś, czy nie ma węży?
Uśmiechnął