Przygoda na jedną noc. Charlene Sands. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Charlene Sands
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Остросюжетные любовные романы
Год издания: 0
isbn: 978-83-276-3521-1
Скачать книгу
próbowała im ten brak rekompensować i chociaż chłopcy pławili się w cieple, jaki roztaczała wokół nich, Brooks w głębi duszy pragnął, by matka jakoś mu wyjaśniła nieobecność ojca w jego życiu. Ale ona na wszelkie jego pytania o niego powtarzała niezmiennie: „Nic ci nie powiem, bo tak będzie dla ciebie lepiej”.

      – Dobrze, tato – zgodził się z uśmiechem. – Cieszę się, że mogę się do ciebie tak zwracać.

      – A ja jestem szczęśliwy, że to słyszę, synu. Ale pewnie chcesz chwilę odetchnąć? Podrzucę cię autem do twojego lokum. To niedaleko, jakieś pięćset metrów stąd.

      – Super, będę ci za to wdzięczny.

      – Najpierw jednak chciałbym cię oprowadzić po tym domu. Tanya uwielbiała Boże Narodzenie i zawsze świątecznie ozdabiała dom, więc jesteśmy wierni tej tradycji. Zabieramy się do tego już na początku grudnia, przynosimy choinki i dekorujemy ranczo, żeby je przygotować na doroczne przyjęcie bożonarodzeniowe, które zawsze wydajemy parę dni przed świętami. Chodź, pokażę ci moje włości.

      – Dzięki. Jestem pewien, że ten dom wprawi mnie w zachwyt.

      – Zależy mi, żebyś w Look Away czuł się jak u siebie.

      Gdy ojciec zostawił go w domu dla gości zbudowanym w stylu rustykalnym, ale wyposażonym w najnowocześniejsze udogodnienia, który na przedmieściach Chicago kosztowałby milion dolarów, Brooks wniósł bagaż do największej z trzech sypialni, po czym zaczął rozpakowywać ubrania i układać je w komodzie z ciemnego dębu.

      Schyliwszy się, powąchał kołnierzyk koszuli, którą Ruby narzuciła na siebie tego ranka, zaledwie przed dwiema godzinami. Jej zmysłowy zapach, którego egzotyczne nuty sprawiły, że postanowił zrealizować najwspanialszą fantazję swego życia, wciąż był wyczuwalny.

      Długo nie mógł się otrząsnąć z marzeń o tej przygodzie, w końcu jednak przywołał się do porządku. Wiedział, że teraz przyszła pora, by skupić myśli na ojcu i jego rodzinie. Żeby się oswoić ze swoim nowym lokum, w którym spędzi parę tygodni, obszedł pozostałe pokoje i zajrzał do wszystkich kątów. Ale nie zamierzał na tym poprzestawać, chciał też zobaczyć stadninę.

      Z wypełnionej po brzegi lodówki wyjął butelkę wody. Beau Preston zaopatrzył go we wszystko, czego dusza zapragnie, i jeśli zależało mu na tym, by jego syn został dobrze ugoszczony, osiągnął sukces.

      Zamknąwszy dom na klucz, który dostał od ojca, ruszył w stronę zabudowań stajennych. O koniach i ich hodowli wiedział bardzo niewiele, więc przyszedł czas, by to zmienić. Nie przyznał się ojcu, że w siodle siedział raz czy dwa razy w życiu. Koniec końców był typowym, wychowanym w Chicago mieszczuchem.

      Grudniowy dzień w Teksasie był rześki, więc mijając zagrody, zapiął wiatrówkę. Brykające w nich konie miały wyszczotkowaną sierść i pięknie rozczesane grzywy. Ścigały się wesoło, jakby grając w berka i z cichym rżeniem łagodnie się podgryzając. Miały niespożytą energię i były piękne.

      Ciągnące się po horyzont pastwiska leżały na porośniętych wysoką bujną trawą łagodnych wzgórzach, usianych gdzieniegdzie rozłożystymi dębami i akacjami. Nieznany krajobraz zachwycił Brooksa swą urodą.

      Zajrzał do pierwszej z kilku stajni. Panował w niej półmrok, boksy, w większości puste, były po obu stronach szerokiego korytarza, który prowadził do siodlarni. Beau powiedział mu, by odszukał jasnokasztanową Misty, ośmioletnią klacz o łagodnym spokojnym usposobieniu. Jej złocista grzywa w swym odcieniu była niemal taka jak jego włosy.

      – Hej, dziewczyno, mam nadzieję, że mnie zaakceptujesz – powiedział, a Misty wyraźnie zastrzygła uszami, po czym wystawiła głowę znad przesuwanych drzwi do boksu. – Dzień dobry – dodał, delikatnie dotykając jej chrapów i spoglądając w duże, ciemnobrązowe oczy klaczy. – Zaczekaj na mnie chwilkę – poprosił, po czym zajrzał do pachnącej skórą siodlarni.

      Uderzyło go, że to pomieszczenie jest tak schludne jak foyer pięciogwiazdkowego hotelu. Panujące w nim czystość i ład wystawiały ojcu najlepsze świadectwo.

      – Mógłbym w czymś pomóc? – Patrzący czujnie mężczyzna przywitał go w progu. – Nazywam się Sam Braddox, jestem masztalerzem.

      – Brooks Newport – przedstawił się, podając mu rękę. – Miło mi poznać.

      – Ach – rozpromienił się Sam. – Beau wspomniał nam o tobie.

      – Właśnie przyjechałem.

      – Witamy w Look Away. Jesteś podobny do ojca, masz jego oczy. Beau dzisiaj rano zapowiedział nam twoją wizytę. Czuj się u nas jak w domu.

      – Dziękuję za ciepłe słowa. Postanowiłem rozejrzeć się trochę i odrobinę nauczyć się o koniach. Przyznaję, że w tej dziedzinie jestem kompletnie zielony, ale Beau mi przyrzekł, że któregoś dnia zabierze mnie na przejażdżkę wierzchem.

      – Ojciec wspominał, że da ci Misty. Więc może od razu zaczniemy pierwszą lekcję?

      – Znakomicie.

      – W takim razie chodźmy. Pokażę ci, jak ją osiodłać – powiedział, biorąc ze stelaża czaprak i siodło. – To poczciwa łagodna dziewczyna, ale czasem potrafi być krnąbrna, więc od początku musi wiedzieć, że to ty nad nią panujesz i że ma ciebie słuchać – dodał, wyprowadzając Misty ze stajni.

      Zdążył położyć jej czaprak na grzbiecie, gdy szybkim krokiem podszedł do nich jeden ze stajennych.

      – Szefie – zwrócił się do Sama – Candy zaczyna się źrebić i Brian przysyła mnie, żeby cię prosić o pomoc.

      – Okej – odparł masztalerz – już do niej idę. Przykro mi, ale niestety muszę cię zostawić – zwrócił się do Brooksa, kładąc siodło na ziemi. – Jestem tam potrzebny, bo spodziewamy się, że Candy może mieć trudny poród.

      – Jasna sprawa, zobaczymy się później, Sam.

      – Odprowadzisz Misty do boksu?

      – Spróbuję ją osiodłać. Jak będę miał z tym kłopoty, połączę się w smartfonie z internetem i znajdę wskazówki.

      – Skoro tak uważasz, spróbuj. – Zaskoczony Sam uśmiechnął się do niego na odchodnym, po czym ruszył do sąsiedniej stajni jak do pożaru.

      – Misty, przecież damy sobie z tym radę, prawda? – powiedział niepewnie Brooks, poklepując za uchem stojącą cierpliwie klacz.

      Ułożył jej skórzany czaprak na kłębie i siodło, które ważyło przynajmniej ze dwadzieścia kilo. Ciężkie to jak cholera, zaklął w duchu, po czym pod brzuchem Misty przeciągnął popręg, by go podpiąć.

      – Źle, tego się tak nie robi.

      Usłyszawszy znajomy kobiecy głos, zastygł w bezruchu. Co się z nim dzieje, do diabła? Fantazjowanie nie powinno przecież powodować omamów dźwiękowych, pomyślał, powoli odwracając głowę.

      A jednak to nie był omam. Rozstali się przed paroma godzinami, a teraz ujrzał nadchodzącą Ruby, prawdziwą, rzeczywistą i najwyraźniej niezdziwioną jego widokiem. On tymczasem oniemiał.

      – Ruby? – wydusił w końcu.

      – Znowu się spotykamy, Brooks – powiedziała, nie patrząc na niego, po czym szybkim ruchem ściągnęła z Misty siodło i wpakowała mu je w ramiona, nawet się nie zachwiawszy pod tym ciężarem, unosząc je jak zabawkę. – Posłuchaj, czaprak trzeba podłożyć równo i symetrycznie, żeby nie zwisał bardziej z jednego boku. I trzeba go ściągnąć trochę niżej, kładąc go w naturalnym zagłębieniu grzbietowym.